Autor szukający swego czytelnika

Katolicyzm otwarty? Nowa religijność? Raczej chaos i chowanie się za wątpliwe autorytety - recenzja książki "Umysł wyzwolony" Stanisława Obirka

Zarzucono tej książce zbyt dużo dygresji i brak jasnego wywodu — przyznaje Stanisław Obirek w zakończeniu „Umysłu wyzwolonego” i dodaje: chciałem spłacić intelektualny dług wobec lektur i myślicieli. Ważne postaci oraz ich poglądy dalej pozostały niewzruszone na cokole, jednak pytanie, gdzie w ich kontekście umiejscowić Obirka, mocno wibruje.

Mojej lekturze przyświecała jasna myśl: koniec ze Stanisławem Obirkiem, który niegdyś był jezuitą; nie ma sensu tego roztrząsać, teraz jest nowy etap życia. Spodziewałem się, że sprawy rozliczeniowe zostały definitywnie zamknięte w dwóch różnych książkach: „Przed Bogiem” i w korespondencji z Krzysztofem Doroszem „Między wiarą a Kościołem”. Teraz jest nowy Obirek, nowa książka. Niestety, nad sporą częścią „Umysłu wyzwolonego” do znudzenia unosi się duch rozliczania się z jezuicką przeszłością. Wiem, to niemal trzydzieści lat w zakonie, ale pisać ciągle o sobie, konfrontować się z dawnym „ja”, tłumaczyć, usprawiedliwiać i — nie wiem — szukać potwierdzenia obranej drogi? Może byłoby to wskazane, gdyby teksty „Umysłu wyzwolonego” układały się w pasjonujący esej z jednorazowo mocno wyakcentowanym punktem odejścia ze stanu duchownego i wkraczały w dalsze rejony, czyli przekraczały wszechwładne „ja”.

Nowa książka Obirka nie jest zbiorem esejów, a teksty zamieszczone w niej bardziej przypominają wykład. Autor chowa się za tekstem — wykłady aż skrzą się od cytatów i odwołań — i próżno szukać tu intrygujących rozwinięć czy zaskakujących odczytań. Bardziej mamy do czynienia z notatkami z lektur — skwapliwie prowadzonymi i pojawiającymi się we właściwych miejscach, ale które przy dłuższym czytaniu zwyczajnie nużą. W „Umyśle wyzwolonym” brakuje mi swobodny literackiej, lekkiego pióra — wciąż czuć skrępowanie autora. Narracja gubi się, stawiany na wstępie problem niknie w gąszczu cytatów, dygresje zaciemniają obraz, a do odpowiedzi jest wciąż daleko. Niczego się tu nie rozstrzyga. Mam wrażenie, że kolejne rozdziały pisane były siłą rozpędu, jednak nie powstaje z tego żaden spójny, ani nawet przekonujący, obraz.

Czy jest to zła książka? W obecnym kształcie zdecydowanie tak, i o tym za chwilę. Wolałbym, aby „Umysł...” przeleżał pewien czas w szufladzie biurka, a autor mógł doń powrócić i napisać go raz jeszcze.

Dlaczego ta książka powstała? Jako jedną z przyczyn Obirek podaje walor terapeutyczny oraz wejście w świat religijności otwartej i życzliwej inaczej myślącym. Zagadnienia które podejmuje — dialog międzyreligijny, teologia po Szoah, przenikanie się wiary i niewiary — są ważne i potrzebne, gorzej, że sam autor pisze stylem uniemożliwiającym dialog. Przeważa styl dziennikarskiej publicystyki, liczne skróty myślowe mnożą zaś niedopowiedzenia i gubią konkret. Obirek sugeruje, że Fernando Lugo odszedł ze stanu kapłańskiego ze względu na brak akceptacji dla jego teologii wyzwolenia, ale milczy o nieprzestrzeganiu celibatu i o tym, że Lugo jest ojcem obecnego prezydenta Paragwaju. Według autora teolożka Uta Ranke-Heinemann przywraca myśleniu religijnemu wiarygodność, ponieważ jest ona krytyczką papiestwa, ale nie wspomina, że odebrano jej prawo do nauczania teologii katolickiej nie za niezgodę wobec prymatu papieża, ale za interpretowanie dziewiczego poczęcia Maryi wyłącznie z teologicznego (z pominięciem biologicznego) punktu widzenia. W innym miejscu autor za główną przyczynę trudności w dialogu religijnym uznaje roszczenie chrześcijan do uznania bóstwa Jezusa (dalej pisze także o swoistej obsesji teologii chrześcijańskiej na tym punkcie), a trwanie w dalszym ciągu przy dogmacie trynitarnym jest źródłem fundamentalizmu chrześcijańskiego równie zgubnym jak inne fundamentalizmy.

I zastanawiam się: czy to są tylko niefortunne skróty myślowe, brak dopracowania tekstu czy pisanie obliczone na chwilę krzyku? Brak dystansu zauważalny jest również wtedy, gdy pisze o apostazji Tomasza Węcławskiego (który jako ksiądz dokonywał sakramentów w imię Jezusa) i wskazuje na logiczną ciągłość pomiędzy jego pismami a pismami Tomasza Polaka (który jako świecki neguje boskość Jezusa). Ja takiej ciągłości nie dostrzegam, a drażni mnie to zwłaszcza w kontekście tezy stawianej przez Obirka, jakoby istniały różnice osobowościowe zauważalne w pismach Josepha Ratzingera i Benedykta XVI. Częstym podsumowaniem tekstów Obirka jest stwierdzenie, że fundamentalizm katolicki ma się dobrze. Zastanawiam się, dlaczego autor w ogóle nie przytacza postaci Tomáša Halika, jednego z ciekawszych teologów żywo zainteresowanych sekularyzacją, dialogiem międzyreligijnym i filozofią ateizmu.

Czy zarzucam Obirkowi brak dobrej woli? Próbuję nakreślić alternatywny projekt religii — otwarty i przyjazny współczesności, zastrzega autor. W obecnym kształcie — gdy Obirek nieustannie chowa się za tekstem innych myślicieli, a sam styl tekstów daleki jest od atmosfery dialogu — nie dostrzegam tego projektu. Wciąż wierzę, że to zwyczajnie źle i pośpiesznie napisana książka, że autora stać na własne, ciekawe przemyślenia. W przeciwnym razie — a nie jest to groźba, tylko smutek — najgorsze, co może spotkać Obirka (i jego czytelnika, czyli mnie) to przyklejenie mu medialnej łatki „celebryty apostazji”. A przecież stać nas, stojących po obydwu stronach książki, na więcej.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama