Recenzja: Józef Tischner, W KRAINIE SCHOROWANEJ WYOBRAŹNI, Wydawnictwo Znak, Kraków 1997
Kolejny tom esejów ks. Józefa Tischnera utrwala na polskim rynku czytelniczym obecność gatunku dość osobliwego i rzadkiego, choć mającego szacowną tradycję. Jest to publicystyka mieszcząca się na pograniczu prasowego komentarza do wydarzeń bieżących, pisanego z polemiczną swadą i kąśliwą ironią, oraz "małego traktatu" filozoficzno-teologicznego, przenikliwie stawiającego kluczowe problemy, a przez to daleko odbiegającego od doraźnego przyczynkarstwa publicystyki gazetowej. Namysł Tischnera nad wydarzeniami i doświadczeniami bieżącej historii, które "bez myślenia pozostają puste", dotyczy tym razem kwestii uniwersalnie ważnej, ale też szczególnie dziś w Polsce aktualnej: sposobu i form obecności chrześcijaństwa i Kościoła w świecie współczesnym. Dla nas oznacza to: w realiach epoki wciąż określanej mianem "postkomunistycznej", co zdaje się potwierdzać powszechne przeświadczenie o jej przejściowości, prowizoryczności i - dwuznaczności.
Znamienne, że Tischner, uzbrojony w szkiełko i oko filozofa, sprawne pióro eseisty, obdarzony przenikliwością pasterza dusz oraz zdrowym rozsądkiem i humorem podhalańskiego gazdy, w diagnozie "polskiej sytuacji" bodaj najczęściej używa słowa "zagubienie". Dotyczy ono zarówno sfery doświadczenia, "zawieszonego" niejako między nie do końca przezwyciężoną niewolą a niezupełnie zaakceptowaną wolnością, jak i sfery pojęć służących do jego opisania - pojęć niedostatecznie przemyślanych i powierzchownie rozumianych. Tischnera niepokoi wciąż głęboko zakorzeniony w świadomości zbiorowej nawyk myślenia ideologicznego. Za tym idzie dominacja stereotypów, emocji i postaw "reaktywnych", co sprawia, że na polskiej scenie publicznej panuje raczej chaos i atmosfera "wolnej amerykanki" niż rzeczowej "walki argumentów".
Na czym jednak polega ta "choroba wyobraźni", którą zdaniem Tischnera zostało dotknięte polskie "wielkie zwierzę" społeczne, ze wspólnotą kościelną włącznie, ale może przede wszystkim "istnienia poszczególne" - szeregowi obywatele Trzeciej Rzeczypospolitej, nękani poczuciem braku zadomowienia, szukający dróg i miejsc "bycia sobą i u siebie"? Czy to pokolenie "zagubionych" jest rzeczywiście "na hekatombę dla przyszłości", podobnie jak generacja porewolucyjna, którą tak właśnie, po upadku Wiosny Ludów, określał cytowany przez Tischnera Norwid? Czyżby aż tak głęboko utkwiły w zbiorowej wyobraźni "fantazmaty romantyczne", że kolejna epoka "pracy u podstaw" zastaje większość z nas nie przygotowanych, rozgoryczonych i zniechęconych? A to, jak zwykle, z tej racji, że rzeczywistość nie przemienia się w kształt ideału wypiastowanego w bohaterskich czasach oporu i kruchej - jak się okazało - solidarności, karmionej głównie protestem i nienawiścią do opresyjnego systemu. Czy polska "myśl zaprzeczna" nieuchronnie musi stawać bezradnie wobec wyzwań nowej sytuacji, w której zamiast negować powinna negocjować, a w miejsce nieprzejednanego demaskowania kryjówek wroga szukać dróg racjonalnego kompromisu?
Te "przeklęte dylematy" polskiej historii najnowszej - ale, jak widać, bynajmniej nie nowe - umieszcza Tischner w perspektywie podwójnej troski: o przyszłość polskiego Kościoła oraz duszpasterskiej "troski o duszę", o religijne oblicze człowieka w społeczeństwie pluralistycznym i w znacznej mierze zsekularyzowanym. Linię myślowego napięcia tego zbioru esejów o "schorowanej wyobraźni" wyznaczają dwa podstawowe pytania: jaki ma być Kościół trzeciego tysiąclecia w Polsce; jaki ma być człowiek - chrześcijanin i obywatel demokratycznego państwa - który staje wobec wymogów ustrojowej i ideowej transformacji, w perspektywie otwarcia na świat z całym jego bogactwem i dobrodziejstwem, ale i tandetą inwentarza? Spór o to, "jaki ma być" - już rozpoczęty i wywołujący żywiołowe emocje - wymaga przede wszystkim wnikliwego rozpoznania tego, jakie są: "świadomość religijna i więź kościelna" oraz wiara Polaków, a także skąd bierze się tak ostra polaryzacja postaw i gdzie leży kość niezgody. Nie chodzi o kwestie taktyczne ani strategiczne. Pragmatyka sporów ma swoje głębsze podłoże w ludzkiej świadomości (i podświadomości) i do tej "warstwy głębokiej" sięga Tischner. Chodzi o filozofię człowieka i o wizję Kościoła. Antropologia i eklezjologia to dla niego "dyscypliny siostrzane" i na tej podwójnej płaszczyźnie refleksji umieszcza polskie dylematy, obawy i nieporozumienia oraz symptomy choroby, która dotykając wyobraźnię religijną zaważyła na motywach i temperaturze dziejowego sporu.
Najpierw zatem: Człowiek - Polak - Obywatel - Wierzący. Jak zharmonizować ze sobą te "kształty wcielenia" jednej i tej samej istoty ludzkiej? Na czym budować jej tożsamość, nie lekceważąc wielorakich i skomplikowanych relacji wiążących ją z innymi, ze wspólnotami i instytucjami, często o tak odmiennym charakterze, iż pozostają we wzajemnym, nieustannym konflikcie interesów? Tischner zarysowuje podstawową opozycję postaw myślowych, która według niego decyduje o kierunku poszukiwań i o propozycjach rozstrzygnięć powyższego dylematu. Z jednej strony mamy wizję człowieka, który jest i ma pozostać cudzą własnością - własnością jakiejś wspólnoty, która go "uczłowieczyła" i stąd rości sobie prawo do rozporządzania nim; z drugiej strony, wizję "liberalną", która kładzie nacisk na fundamentalną z punktu widzenia godności człowieka wartość wolności. (Dodajmy w nawiasie, że jakkolwiek podstawowa, nie jest ona wartością ani autonomiczną, ani absolutną, jak zdają się sądzić źle poinformowani, zagorzali krytycy "liberalizmu", ale to kwestia do osobnej dyskusji.)
Totalitarny rodowód pierwszej koncepcji wydaje się - zdaniem Tischnera - oczywisty. Wszelako negacja autonomii ludzkiej jednostki może być dziełem ideologii różnych wspólnot: począwszy od narodowej, poprzez partyjną, państwową, do kościelnej włącznie. Człowiek może się okazać "karłem" nie tylko wskutek przerostu świadomości bojownika-patrioty, wcielonego w rolę romantycznego bohatera, którego człowieczeństwo spala się bez reszty na ołtarzu służby "potrzebie narodowej", przesłaniającej mu cały horyzont bycia i izolującej od reszty świata. I nie tylko jako "członek kolektywu", nad którym całkowitą władzę sprawuje aparat partyjny i rządząca klika, wraz z pozostającym na jej usługach systemem przemocy. Może również zostać ubezwłasnowolniony przez świadomość religijną, ukształtowaną we wspólnocie Kościoła, wówczas gdy z jego ustrojem doczesnym utożsamia się tak dalece, iż swoją "prawdziwą istotę" lokuje poza sobą samym - oddając ją w ręce "posiadacza", któremu przypisuje sankcję boską. Dyskusyjne wydaje mi się aż tak szerokie rozumienie "pokusy totalitarnej", które proponuje Tischner. Mimo wszystkich powierzchownych podobieństw między znanym aparatem państwowej przemocy i społecznej "urawniłowki" a autorytarnymi, czy nawet despotycznymi inklinacjami instytucji Kościoła, jakie ujawnia jego historia, istnieją niebagatelne różnice. Dla Tischnera ważny jest jednak przede wszystkim stan świadomości wierzących, ludzi Kościoła, i na tym poziomie rozpatruje ową "pokusę".
Centralną kwestią antropologii i eklezjologii jest, po pierwsze, rozumienie władzy (oraz sposobów jej sprawowania), po drugie, rozumienie wolności. "Pokusa totalitarna" - by pozostać przy tym kontrowersyjnym określeniu - skłania do pojmowania pierwszej jako tego, co bezwzględnie zapośrednicza zarówno relacje międzyludzkie, jak stosunek człowieka do samego siebie i do Boga, wpływając na jego zdolność samostanowienia w taki sposób, że w efekcie redukuje ją niemal do zera. Jeśli, jak pisze Tischner, "totalitaryzm jest urzeczywistnieniem starej pokusy Abrahama", to pewne formy religijnej gorliwości oraz sprawowania "rządu dusz" we wspólnocie Kościoła im silniej wnikają w wewnętrzną sferę poczucia tożsamości jego członków, tym bardziej mogą okazać się niepokojąco bliskie owej chęci zniewolenia człowieka - bliskie pokusie "teleokreacji", która ostateczny cel - zbawienie - pojmuje jako "poddanie się zwierzchności". Stąd właśnie wynika niepokój autora: czy dążność do takich "intymnych zapośredniczeń", łącznie z żądaniem posłuszeństwa aż po heroiczną ofiarę z siebie samego, nie przypomina niekiedy "pokusy totalitarnej"?
Oto podstawowy dylemat, z którym musi się zmierzyć i uporać świadomość religijna wszystkich wierzących, a także myśl eklezjologiczna i troska o utrzymanie kościelnej więzi powierzone specjalnej pieczy pasterzy. Idąc tropem "drążącej w głąb" refleksji Tischnera, sądzę, że kluczową sprawą w tej materii jest uwzględnienie różnicy między legitymacją władzy o charakterze świeckim - z reguły legalistyczną, zewnętrzną i umowną - a legitymacją władzy o charakterze religijnym, opartą na autorytecie świadectwa i służby, który jest zarazem podstawą sprawowania (i wtórnego niejako autorytetu) urzędu. Tekst św. Mateusza: 20, 25-28 wyraża tę zasadę wyjątkowo jasno i jednoznacznie. Czyż nie taki właśnie ewangeliczny "styl sprawowania władzy" zademonstrował Jan Paweł II podczas tegorocznej pielgrzymki do Polski? Świadectwo i służba w niczym nie uszczuplają wolności tych, którym Kościół "z urzędu" służy, udzielając sakramentów, przepowiadając Dobrą Nowinę, a także stawiając określone wymagania religijne i moralne. Pytanie o "pokusę totalitarną" (wolałabym określenie: autorytarną) można by więc zastąpić pytaniem: czy religia, chrześcijaństwo, Kościół "ustanawiają przestrzeń dla wolności", przestrzeń, w której posłuszeństwo wyrasta z zaufania i wierności - a przecież one właśnie zakładają wolność jako warunek konieczny? Czy Kościół jest środowiskiem, w którym człowiek może odkrywać swoją "wewnętrzną prawdę" - zasadę tożsamości - i dokonywać wyborów potwierdzających jego "bycie sobą i u siebie"? Słowem, czy "człowiek jest drogą Kościoła", czy też niekiedy w praktyce Kościół chce być "drogą człowieka", zawłaszczając jego wolność w imię "wartości obiektywnych" i ratowania go przed zagrożeniami jego własnej "subiektywności"?
Swoje stanowisko w tej kwestii wypowiada Tischner jasno i wyraźnie: "Istota problemu leży w tym, co rozumie się przez wolność. Otóż rysem znamiennym wszelkich form totalitaryzmu jest jednostronne akcentowanie przedmiotowej strony wyboru. Najpierw udział w manifestacjach, a potem przychodzi pewność. Najpierw jest nabożeństwo, a potem pobożność. Rysem znamiennym stanowiska przeciwnego jest akcentowanie podmiotowych warunków słusznego wyboru (...). Jednej stronie idzie o to, by człowiek mógł wybierać. Stronie drugiej idzie o to, by człowiek wiedział, co wybiera. Jedni ufają człowiekowi, inni pokładają ufność w normach" (podkr. - EW). Sądzę, że dla potrzeb polemicznych Tischner nadmiernie wyostrzył i spolaryzował tę opozycję stanowisk, przechodząc do porządku nad notoryczną wieloznacznością "tego, co przedmiotowe", i "tego, co podmiotowe", która sprzyja pojęciowej manipulacji. Wszelako trzeba mu oddać sprawiedliwość: nie przesądził o tym, czy oraz za jaką cenę te dwa przeciwstawne - i chyba na równi jednostronne? - stanowiska mogą (a powinny!) lub nie mogą dojść do "komplementarnego uzgodnienia". Kwestia ta wymagałaby, rzecz jasna, precyzyjniejszej analizy.
Faktem jest jednak, że tak czy owak "poznaje się po owocach": eklezjologia, której jak cień towarzyszy "pokusa totalitarna", lub raczej "autorytarna", przekłada się w efekcie na środki dominacji legalistycznej, podkreśla ekskluzywizm i kładzie nacisk na formalną stronę religijnej identyfikacji członków kościelnej wspólnoty. Jest też z reguły "siostrą" antropologii opartej na głęboko nieufnym stosunku do człowieka, do jego "subiektywności", wolności, zdolności samodzielnego rozeznania i samostanowienia, do autorytetu sumienia. Eklezjologia i antropologia tego typu są najczęściej wyznawane jako przekonania pewnej grupy wierzących i kleru oraz praktykowane jako sposób sprawowania i podporządkowywania się władzy. Ale bywa, że osiągają postać wyraźnej doktryny - Tischner przytacza tu "przypadek klasyczny": doktrynę biskupa Lefebvrea i jego zwolenników.
Skąd bierze się ten antropologiczny pesymizm i brak zaufania do człowieka, posuwający się aż do kwestionowania jego autonomii? Bierze się z przekonania, podpowiada Tischner, "że grzech zepsuł człowieka aż do dna. I właśnie z głębi takiego przekonania wyrasta potrzeba władzy. Człowiek potrzebuje władzy dla siebie i dla innych. Władza musi kierować od zewnątrz jego krokami, ponieważ nie ma niczego i nikogo, kto mógłby nimi kierować od wewnątrz. I tak z głębi lęku przed samym sobą i przed innymi człowiek oddaje siebie w niepodzielną służbę, niosąc jednocześnie w duszy przekonanie, że skoro wszelka władza pochodzi od Boga, to on tym samym »Bogu wyrządza przysługę«. Taki jest istotny sens pokusy totalitarnej w religii: ze strachu przed sobą i innymi oddać się w niewolę władzy i wierzyć, że Bóg tak chciał" (podkr. - EW).
Stajemy tu niewątpliwie przed dylematem pewnego rodzaju błędnego koła katechezy, pedagogiki i religijnej praktyki, by tak rzec, "prewencyjnej", wyrastającej z obawy przed mrocznymi siłami drzemiącymi we wnętrzu "subiektywności" człowieka i gotowymi natychmiast się uaktywnić, jeśli się ich nieustannie nie poskramia i nie obwarowuje szańcami zakazów i nakazów - oraz sankcji. Czyż jednak człowiek nie potrzebuje - przynajmniej w okolicznościach zagubienia, zaślepienia i samozniewolenia przez grzech - takiej "obrony przed sobą samym" oraz orientacyjnej busoli w postaci norm? A Kościół, podejmując się tej roli "obrońcy" i "strażnika", czyż nie ma do tego prawa? Oczywiście tak. Jeżeli jednak ze strategii "obronnej" i "prewencyjnej" uczyni się absolutną normę postępowania w wychowaniu, nauczaniu oraz samowychowaniu, to wierzący chyba nigdy nie uzyskają szansy na osiągnięcie religijnej dojrzałości, bowiem nie będą mieli okazji, by uwewnętrznić w swej duchowej "subiektywności" prawdy wiary i zasady moralności oraz używać odpowiedzialnie wolności, podejmując samodzielnie wybory i decyzje w "niekomunikowalnej" głębi własnego sumienia. Pedagogika nieustannej "prewencji" i kontroli owocuje utrwaleniem infantylnego stanu wiary, etyki i religijnej praktyki - po stronie wiernych - oraz autorytarnego paternalizmu - po stronie pasterzy i urzędów Kościoła. Czy nie tu właśnie należałoby poszukać przyczyn między innymi owego "poczucia winy spowiednika", z którego zwierza się Tischner w ostatnim eseju swej książki? Czy zatem Mater Ecclesia nie objawia niekiedy tendencji nadopiekuńczych, a wiadomo, jakie to skutki za sobą pociąga w procesie wychowania...
Inna sprawa, że formułując powyższe wątpliwości niekoniecznie musimy pomawiać Kościół o skłonności totalitarne.
Z pojęciowego i praktycznego zamętu, obejmującego także spory wokół "liberalizmu", demokracji, praw rynku i zasady tolerancji, która nie uprzywilejowuje żadnej prawdy i przyzwala na szerzenie się błędów - spory, w których najczęściej ignorancja i zacietrzewienie walczą o lepsze z usprawiedliwionym skądinąd lękiem przed relatywizmem, nihilizmem i wszelką "postmodernistyczną" deprawacją - wyłuskuje Tischner zarówno symptomy "romantycznych herezji" rodzimego chowu w postaci fantomów "schorowanej wyobraźni", jak i oznaki schorzeń bardziej zastarzałych i uniwersalnych: manicheizmu i pelagianizmu. W polskich realiach składają się one na przedziwny, paradoksalny syndrom antropologii lęku i nieufności o rodowodzie manichejskim oraz pelagiańskiej eklezjologii zaufania i przywiązania do strategii sukcesu, przynoszącej wymierne efekty na forum publicznym. Obydwie idą w parze z dążeniem do osiągnięcia władzy jako instrumentu "rządu dusz", w imię zapewnienia im bezpiecznej drogi zbawienia oraz w imię moralnego uzdrowienia świata, który "w złem leży", środkami zewnętrznego nacisku lub wręcz legalistycznego przymusu. W warunkach swobody religijnej propaganda "wartości chrześcijańskich" i moralistyczna ofensywa zaczynają być traktowane jako obowiązek obywatelski. "Wartości chrześcijańskie" rzutuje się na instytucje społeczne i polityczne w celu zapewnienia im legitymacji. Dla "schorowanej wyobraźni" Kościół jest "instytucją, która legitymizuje lub odmawia legitymizacji" - pisze Tischner. A z drugiej strony, w warunkach porażki i niespełnienia aspiracji do efektywnej "naprawy świata" religia zaczyna pełnić rolę "opium przegranych" - "opium dla tych, dla których już sama życiowa kondycja jest życiową przegraną" - a Kościół rolę azylu i twierdzy obronnej przed "złym światem", który prześladuje "dzieci Boże". Heroizacja niepowodzeń w walce o władzę oraz wzmacnianie postaw defensywnych, czy wręcz ksenofobicznych, jako sposobów utwierdzania własnej tożsamości jednostek i grup rzeczywiście przypominają opisywaną przez Norwida emocjonalną i racjonalną blokadę świadomości "straconego pokolenia".
Konkluzja, którą stąd wyprowadza Tischner, brzmi niepokojąco: "Jestem przekonany, że wchodzimy dziś w Polsce w kryzys wiary, jaki nie miał sobie równego. Nie polega on na braku wiary, lecz na jej nadmiarze." Sądzę, że warto przemyśleć tę nieco paradoksalnie brzmiącą konkluzję, ponieważ ma ona pewne podstawy w rzeczy. Autor nie ogranicza się do efektownego, choć jałowego katastrofizmu - znalazłby się wówczas niespodziewanie w obozie utyskujących, o "świadomości nieszczęśliwej", których tak bezlitośnie wyśmiewa! Niewątpliwie jednak serwuje "prawdy trudno strawne". Jedną z nich jest ostrzeżenie, że inwazja mentalności manichejsko-pelagiańskiej i "schorowanej wyobraźni" może stać się przyczyną sprawczą bardzo niepomyślnego rozwoju wydarzeń dla Kościoła, chrześcijaństwa, wiary i religii: "Gdyby całą przestrzeń jakiejś konkretnej wspólnoty Kościoła wypełniała religia schorowanej wyobraźni, ludzie musieliby szukać religii samotności." Nie jest to przypuszczenie czysto hipotetyczne - zjawiska "katolicyzmu selektywnego" oraz wiary (i religii) "poza Kościołem" stały się już faktem. Niepomyślny obrót spraw może również przybrać postać społecznej i kulturowej marginalizacji Kościoła, minimalizacji jego wpływu na sferę profanum - co, jak przypomina Tischner, jest z reguły skutkiem nadmiernych aspiracji do "sakralizacji" życia publicznego bez należytego respektowania "autonomii rzeczywistości ziemskich". Wskutek tego możemy mieć do czynienia z postępującą emigracją "wartości chrześcijańskich" - i religijnych w ogóle - ze wspólnoty widzialnego Kościoła i z rosnącym ignorowaniem jego instytucji. Znów zderzamy się z "prawdą trudno strawną", ale czyż nie znajduje ona na naszych oczach potwierdzenia w faktach?
Podsumowujące wnioski, jakie nasuwają się po lekturze esejów ks. Józefa Tischnera, wnioski, które zresztą on sam podpowiada, to przede wszystkim konieczność krytycznego (i samokrytycznego!) przemyślenia w środowiskach intelektualnych Kościoła podstawowych pojęć antropologii i eklezjologii w świetle ich zastosowań i konsekwencji praktycznych. Po pierwsze, pojęcia władzy: "Są dwa rodzaje władzy, jedna władza dąży do tego, by wyręczyć człowieka z potrzeby rządzenia sobą, druga dąży do tego, by umożliwić człowiekowi rządzenie sobą." Po drugie, kwestii "nieszczęsnego daru wolności", skoro "wyrośli w niewoli i wychowani na literaturze, która rodziła się w niewoli, nie mieliśmy zbyt wielu doświadczeń z tymi formami odpowiedzialności, które niesie wolność". Tymczasem "Bóg stworzył człowieka jako istotę wolną i odpowiedzialną, a więc zdolną do samorządności". Po trzecie, w Polsce wciąż czeka na swoją godzinę eklezjologia Ludu Bożego oraz "dialogu Kościoła ze światem współczesnym", zainicjowana przez Sobór Watykański II, a także mądra i niemal zupełnie u nas nie znana teologia kultury Jana Pawła II. Po czwarte wreszcie, należałoby przemyśleć również treści etyczne chrześcijańskiej doktryny oraz sposoby jej nauczania, bowiem, jak słusznie zauważa Tischner, "pomostem do rozmowy ze światem stała się etyka". Jednakże pod warunkiem, że się ją uwolni od wąsko i jednostronnie pojętego systemowego legalizmu nakazów i zakazów, z jednej strony, a z drugiej - od natrętnego moralizatorstwa i "prewencyjnego" negatywizmu popularnej, kaznodziejskiej katechezy. Warto na koniec przytoczyć, za Tischnerem, kilka pytań, które uderzają w "schorowaną wyobraźnię", ale też otwierają pole dla dalszych rozważań i dyskusji: "Skąd brała się zawężająca interpretacja zasady »poza Kościołem nie ma zbawienia«, wedle której jedynie ochrzczeni w Kościele katolickim mają prawo do nadziei na zbawienie? Skąd wynikała neomanichejska teza, wedle której Chrystus nie umarł za wszystkich, lecz tylko za wybranych? I skąd wreszcie płynie owa niemal chorobliwa podejrzliwość w stosunku do każdego dobra, jakie dzieje się poza widzialnym Kościołem? Czy w tym wszystkim nie skrywa się resentyment ludzi wewnętrznie zniewolonych, którzy nie są w stanie uznać innego świata niż własny?"
ELŻBIETA WOLICKA, prof. dr hab., filozof, teoretyk sztuki, kierownik Katedry Teorii Sztuki i Historii Doktryn Artystycznych KUL, członek redakcji "Znaku". Wydała: Byt i znak (1982), Mit - symbol rozwinięty. W kręgu platońskiej hermeneutyki mitów (1989), Wobec sztuki (red. 1992), Mimetyka i mitologia Platona (1994), Próby filozoficzne (1997).