Kościół oczami świeckich (pół żartem, pół serio)

Jakim językiem powinna się posługiwać osoba wierząca w kontaktach z innymi? Czy musi to być język "neutralny"? Czy może to być żargon pobożnościowy? Czy jest jakiś złoty środek?

Wyczuwa się w przestrzeni społecznej, a czasem doświadcza „na skórze duszy” presję zamknięcia wszystkiego, co religijne, w sercu lub w murach kościoła. Widzialnego oczywiście, bo świat współczesnych Tomaszów przyjmuje tylko to, czego dotknąć można zmysłami — łatwiejsze to przecież, niż włożyć „palce zmysłu wiary” w rany Chrystusa.

Pierwszym krokiem, który społeczeństwo ma już za sobą, jest żądanie wyrzucenia symboli religijnych z urzędów publicznych. Drugim krokiem — a ten jest jeszcze przed nami — będzie usunięcie krzyża z ulicy (publicznej wszakże!), na którą nadwrażliwi na obecność religii współcześni potomkowie staromodnego homo religiosus z urzędów w końcu wyjść przecież muszą; zaraz po tym, jak ze ściany zdejmą krzyż i walkę z nim uwiecznią wywiadem w mediach. Skoro tylko lewa noga się podniosła, już druga (też lewa?...) stara się wepchnąć wiarę do katakumb kościołów i „prywatnej sprawy”.

Żeby zamknąć religię za kościelnymi drzwiami, trzeba najpierw wypchnąć z przestrzeni publicznej wszystko religijne, co się da. Zaczyna się od znaków, w tym zwłaszcza języka, który jest właśnie zbiorem znaków. Wymaga się więc od wierzących nie tylko tzw. „neutralności światopoglądowej”, ale i formułowania opinii w języku niereligijnym. Tymczasem, jak trafnie zauważył amerykański intelektualista, mowa świecka jest jak najdalsza od neutralności. Mowa ograniczona do kategorii świeckich ma totalitarne tendencje. Karze, a nawet izoluje wyznawców światopoglądu religijnego (M. Novak).

Nie liczy się już człowiek — w imię humanizmu oczywiście! — którego świat wciąż najlepiej zdaje się opisywać język religijny: pojęcia grzechu, winy, zbawienia... Niewierzącemu trudno zrozumieć, że wymaganie podporządkowania się świeckiemu pojmowaniu wiedzy i językowi stanowi dla wierzącego samobójstwo! Z kolei izolacja Kościoła od przestrzeni publicznej sprzeciwia się jego misyjnej istocie. Czy walczący z Kościołem nie czytają dokumentów kościelnych? Przecież w czasie wojny trzeba poznać taktykę wroga. A może czytają i dlatego właśnie biją w ten bęben, grając swój marsz wojenny?

Czy w takim razie chrześcijanin powinien zawsze i wszędzie używać języka pobożnego, niezrozumiałego — trzeba przyznać — dla sporej części społeczeństwa? Niech się tęgie głowy (a wiadomo, że najtęższe są mózgi niewierzących...) głowią, jak w społecznej debacie zaistnieć mogą obok siebie dwa języki — świecki i religijny (bo na całkowite obcięcie tego ostatniego chrześcijanie powiedzą stanowcze „nie”!) i jak może nie dojść do ich pomieszania (vide przypadek wieży Babel). Nasz skromny felietonik ograniczmy do parafialnego podwórka. Czy ksiądz powinien używać jedynie pobożnego języka? A jeśli pobożnego, to czy tylko na ambonie, czy i poza kościołem?

Lepiej byłoby księdzu obciąć sobie język, niż gdyby miał się on stać powodem zgorszenia dla innych — można by odpowiedzieć parafrazą Ewangelii. Biorąc pod uwagę misję Kościoła — ewangelizację zarówno wierzących, jak i niewierzących — trzeba by za kryterium przyjąć efektywność przyjętej strategii. Moje doświadczenie prowadzenie kursów ewangelizacji podpowiada mi raczej unikanie w luźnych rozmowach hermetycznego języka pobożnego. Ale kiedy trzeba, a często trzeba „w porę i nie w porę”, nie da się nie mówić językiem religijnym, albo lepiej: językiem słowa Bożego, bo tylko ono ma moc operowania ludzkich serc (por. Hbr 4,12).

O chrześcijański paradoksie! Może się zdarzyć, że mniej pobożny język będzie bardziej wskazany na ambonie („zawodowe” odlatywanie w pobożne chmury to, niestety, dobry sposób na uśpienie słuchaczy kazania już na samym jego początku) niż w rozmowach z niewierzącymi. Bo wbrew temu, czego się oni domagają od innych — tj. przygryzienia języka religijnego — nie udaje im się zapanować w swoich sercach nad tym atawizmem, który by można nazwać pobożnie „głodem Boga” albo bardziej „po świecku” jakąś dziurą w duszy, której nie udaje im się niczym zapchać. (Kto ma uszy do słuchania, niech słucha, ile pojęć religijnych używa się w reklamie albo jak się nimi wojuje w polityce!). Jak się okazuje, nie przekonują ich argumenty niereligijne, a głupstwu głoszenia Słowa nie zawsze mogą się oprzeć.

Należy oczekiwać charyzmatycznej obecności Bożego Ducha w swoim słowie, która wyraża się w zbawczej potędze i mocy, związanej w sposób permanentny z Biblią jako słowem Boga (abp H. Muszyński). Nie wolno więc ucinać języka Objawienia w komunikacji z niewierzącymi. Tak więc na pytanie: „język religijny czy świecki?” trzeba by odpowiedzieć: słowo Boże.

Tekst ukazał się w Homo Dei nr 3 (304)/2012

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama