Smak dobra

To przecież nie jest tak, że Pan Jezus wciąż się z Szatanem mocuje, a my kibicujemy, żeby wygrał. Nie. Już jest po meczu. Pan Jezus wygrał. Do zera. Teraz trwa feta na trybunach, czyli nieustające dziękczynienie Kościoła za dzieło zbawienia

Smak dobra

To przecież nie jest tak, że Pan Jezus wciąż się z Szatanem mocuje, a my kibicujemy, żeby wygrał. Nie. Już jest po meczu. Pan Jezus wygrał. Do zera. Teraz trwa feta na trybunach, czyli nieustające dziękczynienie Kościoła za dzieło zbawienia.

Z teologiem biblijnym WOJCIECHEM ZIÓŁKIEM SJ rozmawia Anna Sosnowska

Dobro czy zło – co nas bardziej pociąga i ekscytuje?

To zależy.

Od czego?

Od tego, na ile jesteśmy wolni. Zło to zniewolenie, przymus, niemożność, nałóg. Jeśli spytać trzeźwiejącego alkoholika o to, czy bardziej pociągająca jest dla niego flaszka wódki, czy niedzielny spacer i rozmowa z rodziną, to przecież szczerze odpowie, że zdecydowanie to pierwsze, bo przynosi natychmiastowe zaspokojenie pragnienia. Co prawda pragnienia bardzo niskiego i niszczącego, ale jednak.

A co ze spacerem i z rodziną?

Żeby to zaczęło go naprawdę pociągać, to najpierw musi w pełni wytrzeźwieć. Muszą wytrzeźwieć jego umysł, serce i dusza, to znaczy musi stać się wolny na tyle, by zobaczyć, że wokół istnieje też inny świat. Przy wychodzeniu z jakiegokolwiek uzależnienia najpierw trzeba skończyć z tym, co mnie uzależnia. Dopiero wtedy będę mógł poczuć smak tego, co dobre, a nawet zacznę za tym tęsknić.

I wtedy uzależnienie od zła zamienię na uzależnienie od dobra?

Nie, bo istnieje ogromna różnica między przymusem czynienia zła a tęsknotą za dobrem. W początkach nawrócenia, czyli w początkach walki dobra ze złem w moim sercu, zło jest o wiele bardziej pociągające, ponieważ nie tylko obiecuje, ale i daje niemal natychmiastowe spełnienie. Ma w sobie pewną lepkość, która sprawia, że się na nim koncentrujemy i nie możemy się od niego oderwać. Bardzo trafnie ujmuje to św. Ignacy w swoich Regułach o rozeznawaniu duchów, które zawarł w Ćwiczeniach duchownych. Pierwsza reguła z I tygodnia mówi: „Ludziom, którzy przechodzą od grzechu śmiertelnego do grzechu śmiertelnego, nieprzyjaciel [szatan] ma przeważnie zwyczaj przedstawiać przyjemności zwodnicze i sprawia, że wyobrażają sobie rozkosze i przyjemności zmysłowe, aby ich tym bardziej utrzymać i pogrążyć w ich wadach i grzechach”. Dotyczy to ludzi tkwiących jeszcze po uszy w jakimś grzechu, nałogu czy uzależnieniu. Nie godząc się na ich uwolnienie, zło się nie patyczkuje, tylko odwołuje się do tego, co w człowieku najniższe, do tych pragnień, żądz i przyjemności, które człowiek dzieli ze zwierzętami. Ale ponieważ ludzkiego serca nie da się nasycić tym, co zaspokaja zwierzęta, to w człowieku rosną frustracja i rozpacz, szukające uśmierzenia w kolejnych żądzach. I tak oto zaklęty i przeklęty krąg się zamyka, stając się więzieniem bez wyjścia dla udręczonego człowieka.

Brzmi mało optymistycznie.

Brzmi bardzo realistycznie. A realizm jest optymistyczny. W życiu duchowym najbardziej niebezpieczne są mrzonki i iluzje. I choćbyśmy nie wiem jak wzniośle o sobie samych rozprawiali, to nie możemy zaprzeczyć, że jesteśmy złożeni również z instynktów, żądz, niskich potrzeb i bardzo zwierzęcych pragnień. Jeśli one nami zawładnęły, to – mówiąc obrazowo – nie będziemy tęsknić za jakimiś wyszukanymi smakami trufli, frutti di mare czy bezowo-orzechowych nugatów lodowych. O tych pysznościach nawet nie pomyślimy, bo natychmiast rzucimy się na ociekający tłuszczem kawał smażonego boczku albo wbijemy zęby w ogromnego hamburgera. Byle się natychmiast nasycić, nachapać, napchać. Tak to działa. I trzeba się pokornie do tego przyznać. A przyznawszy się, jeszcze pokorniej dodać, że nawet jeśli kiedyś uwolnimy się od przymusu kompulsywnego zaspokajania swoich żądz, wysublimują się nam gusta i poczujemy smak dobra, to i tak nigdy nie przestaniemy być kuszeni do złego.

Które często jawi nam się pod pozorem dobra.

Otóż to. Gdy dochodzimy do II tygodnia Ćwiczeń, czyli momentu, kiedy ofiarujemy samych siebie na wierną służbę Chrystusowi, pokusy Złego bynajmniej nie ustają, choć przybierają inną formę. Ignacy, który przerobił to na własnej skórze, twierdzi, że nieprzyjaciel natury ludzkiej przychodzi wtedy pod postacią anioła światłości, czyli pod pozorem dobra, albo wręcz pod pozorem walki ze złem. Ujmuje to tak: „(...) pocieszenie dać może równie dobrze anioł dobry, jak i zły, ale dla celów całkiem różnych: anioł dobry dla postępu duszy, żeby rosła i wznosiła się od dobrego do lepszego; anioł zaś zły dla celu wręcz przeciwnego i żeby duszę nakłonić do swego przewrotnego zamiaru i do swej złości”. I precyzuje: „Anioł zły ma tę właściwość, że się przemienia w anioła światłości [por. 2 Kor 11,14] i że idzie najpierw zgodnie z duszą wierną, a potem stawia na swoim; a mianowicie podsuwa jej myśli pobożne i święte, dostrojone do takiej duszy sprawiedliwej, a potem powoli stara się ją doprowadzić do swoich celów, wciągając duszę w ukryte swe podstępy i przewrotne zamiary”.

Sprytne.

Tak, bo tu już nie chodzi o rzeczy z natury złe, tylko wręcz bardzo dobre. Ktoś ma np. silne pragnienie służenia Bogu. Więc zły duch wcale nie będzie go od tego odwodził. Natomiast postara się to pragnienie osłabić, zmącić niepokojem, lękiem lub innymi fałszywi racjami, które będą tego człowieka rozpraszać, pogrążać w smutku, a ostatecznie doprowadzą do zniechęcenia, rozpaczy i porzucenia świętego pragnienia służby Bożej. Właśnie po tym efekcie końcowym możemy poznać, że to nie pochodziło od ducha dobrego. W taki właśnie sposób są kuszeni ludzie, którzy już są na pewnym poziomie duchowym.

Ale prawda jest też taka, że nas nie tylko pociąga zło samo w sobie czy zło pod postacią dobra. Lubimy też o złu czytać. Myślę o fenomenie popularności miesięcznika „Egzorcysta”.

Nie odmawiam dobrej woli twórcom tego magazynu. Uważam jednak, że przyświeca im cel zdecydowanie komercyjny, do którego dążą, wykorzystując to, co w człowieku nie tyle najniższe, ile najsłabsze. Bo kto z nas nie boi się zła i nie chciałby się przed nim zabezpieczyć czy uchronić?

Na stronie internetowej magazynu przeczytałam, że „pragnie [on] ostrzegać współczesnego człowieka przed zagrożeniami duchowymi, głosić Ewangelię…”. Uderzyła mnie ta kolejność. Najpierw zła, a dopiero potem Dobra Nowina.

Nie wystarczy napisać na sztandarze, że walczymy przeciwko złu. Wśród czyhających na nas pokus jest bowiem i taka, że walcząc ze złem, zaczynamy się coraz bardziej nim interesować i na nim skupiać – kosztem dobra, którego przecież pragnęliśmy. Znowu wracamy do Ignacego i jego reguł o rozeznaniu duchów: „Powinniśmy bardzo zwracać uwagę na przebieg myśli. Jeżeli ich początek, środek i koniec jest całkowicie dobry, zmierzający do tego, co jest w pełni dobre, jest to znak dobrego anioła. Ale jeśli przebieg myśli, które nam poddaje, prowadzi ostatecznie do jakiejś rzeczy złej lub rozpraszającej nas, albo mniej dobrej niż ta, którą przedtem dusza zamierzała, albo jeśli osłabia, niepokoi i zakłóca duszę, odbierając jej pokój, ciszę i odpocznienie, które przedtem miała, to jest wyraźny znak, że [myśl taka] pochodzi od złego ducha, nieprzyjaciela naszego postępu i zbawienia wiecznego”.

Jak to się ma do „Egzorcysty”?

Początek to cel, na który wskazuje sam miesięcznik, czyli walka z zagrożeniami duchowymi. Przecież taka walka to coś dobrego, prawda? Środek to moment samej lektury, kiedy czytamy interesujące i wciągające nas rzeczy. Tu jeszcze nie ma niczego zdrożnego. Końcem natomiast będzie to, co w nas zostaje po lekturze.

We mnie – lęk i niepokój.

I nie tylko w pani. U wielu znanych mi osób taka lektura owocuje obsesyjnym koncentrowaniem się na zagrożeniach duchowych lub faktyczną utratą ufności wobec Pana Jezusa, który przecież już zbawił świat, a nad złem i Złym odniósł ostateczne zwycięstwo. Bo to przecież nie jest tak, że Pan Jezus wciąż się z Szatanem mocuje, a my kibicujemy, żeby wygrał. Nie. Już jest po meczu. Pan Jezus wygrał. Do zera. Teraz trwa feta na trybunach, czyli nieustające dziękczynienie Kościoła za dzieło zbawienia.

Smak dobra

Zwycięstwo zwycięstwem, ale posążka Buddy czy masek afrykańskich w domu trzymać nie należy?

Byłem w Afryce dwa razy. Za każdym razem przywoziłem stamtąd maski ofiarowane mi przez tamtejszych ludzi, z którymi jezuici pracują. To był dar serca od naszych parafian, uczniów, współpracowników i jako taki je przechowuję.

I jak?

Ze mną wszystko w porządku. Oczywiście poza tym, że w głowie mam wciąż niepoukładane. Ale to akurat zdecydowanie nie kwestia masek (śmiech).

Czyli powinniśmy raczej postawić na ufność wobec Boga, a nie lękowo unikać jakichś przedmiotów?

Sam przedmiot jest zawsze neutralny. Tymczasem bardzo często dzieje się tak, że – na przykład pod wpływem lektury – najpierw sami pozbywamy się z domu tych rzekomo niebezpiecznych przedmiotów, a potem bardzo uważnie zaczynamy się przyglądać, czy przypadkiem nie ma ich w domu naszych przyjaciół. Przyjaciela coś ostatnio brzuch boli, więc podejrzewamy, że to może być wina jakiegoś okultystycznego przedmiotu, który prawdopodobnie u siebie trzyma.

Koncentrowanie się na złu przynosi tego typu owoce. I dopiero po czasie się orientujemy, że nasz pokój i ufność wobec Pana Boga są już tylko wspomnieniem, a my sami zaczynamy się zamieniać…

W tropicieli zła?

To też. Ale jeszcze bardziej stajemy się takimi „amwayowcami”. A z „amwayowcem” nie pogadasz. Bo rozmawiasz z nim serdecznie, jak z człowiekiem, o życiu i śmierci, a on nagle chce ci sprzedać jakiś koncentrat albo na siłę namówić cię na jakieś ubezpieczenie. Twoją serdeczność i otwartość ktoś potraktował instrumentalnie, a ciebie samego bardzo przedmiotowo. Czy to jest dobry owoc? Absolutnie nie. Ignacy mówi, że właśnie po tym złym owocu, czyli po „żmijowym ogonie” poznaje się, iż nie pochodzi to od ducha dobrego. Dlatego wydaje mi się, że biskupi powinni dogłębniej rozeznać kwestię miesięcznika „Egzorcysta”. Na razie panuje takie myślenie, że skoro nie ma tam żadnej herezji, skoro piszą o zwalczaniu zła, to wszystko w porządku. Ale to nie jest jedyne kryterium rozeznania. Głównym kryterium są zawsze owoce.

A może metoda postraszenia złem naprawdę działa? Bo kiedy zobaczymy, że ten Zły wyziera z każdego kąta, to w myśl zasady: „Jak trwoga, to do Boga” pójdziemy w niedzielę do kościoła.

Gdyby w chrześcijaństwie chodziło o to, żeby w kościele było dużo ludzi, to niewątpliwie należałoby tę metodę popierać. Ignacy też mówi, że jeżeli kogoś nie można przekonać do niepopełniania grzechu ciężkiego inaczej, to trzeba go postraszyć piekłem. Ale sam Ignacy uznaje to za środek ostateczny, bo generalnie strach przynosi bardzo opłakane owoce w życiu duchowym.

Dlaczego?

Bo to jest tak, jak z reperowaniem starych bezpieczników drutem. Działa? Oczywiście! Światło świeci natychmiast. Tylko że z czasem przepali się cała instalacja i jeszcze może doprowadzić do pożaru. Podobnie sprawa wygląda z naszą wiarą. Jeśli oprzemy ją na strachu, to relacja z Panem Bogiem w końcu się nam przepali i wypali. A jeśli nie, to stanę przed wyborem: albo ja, albo ten budzący strach „bóg”. Jeśli chcę przeżyć, to takiego „boga” muszę zabić. Niestety, nieświadomie i niechcący, niejako przy okazji, biorę też rozbrat z prawdziwym Panem Bogiem, bo Go utożsamiam z tamtym potworem.

Ale metoda na strach przynosi efekty.

Pewnie, że przynosi. Na przykład, mówią mi: Kilkadziesiąt osób poszło do spowiedzi! Wojtek, przecież to są obiektywne rzeczy! Oczywiście, że spowiedź to wspaniały sakrament, jednak cieszenie się z tego, że ktoś poszedł się wyspowiadać ze strachu, nie świadczy o nas najlepiej. Żeby było jasne – skoro Pan Bóg przemówił przez oślicę Balaama, to może też przemówić przez straszącego księdza, bo Pan Bóg nie jest niczym ograniczony i swoją łaskę może dać, komu chce i kiedy chce. Ale może się zdarzyć i tak, że jeśli ktoś do spowiedzi pójdzie tylko ze strachu, to na oblicze Pana Boga nałoży mu się obraz krwiożerczego „boga”, przed którym trzeba drżeć i któremu trzeba składać ofiary.

Wracając jeszcze do tematu niebezpiecznych dla ducha przedmiotów: na przykład koszulek z pentagramem nie powinniśmy nosić, prawda?

Oczywiście, że nie powinniśmy. Ale nie dlatego, że to jest jakiś niebezpieczny duchowo przedmiot. Pewne symbole przemawiają same przez się. Natomiast, powtórzmy to, sam przedmiot jest zawsze neutralny. Jeżeli będę chodził w koszulce z jawnie satanistycznym symbolem albo obraźliwym hasłem, to ludzi zgorszy i obrazi nie sama koszulka, tylko ten symbol czy napis. A i mnie samego to zdegeneruje, bo przecież „mój strój świadczy o mnie”. Trzeba to brać pod uwagę. Ale wiara, że jakikolwiek przedmiot wytwarza energię albo że od niego zależy moje zbawienie, jest pogaństwem w czystej postaci.

Które, co ciekawe, po tylu wiekach wyznawania chrześcijaństwa ma się u nas całkiem dobrze.

Bo w chrześcijaństwie najtrudniejszą sprawą jest puszczenie się, czyli świadome zrezygnowanie z różnych duchowych zabezpieczeń, podpórek, i powierzenie się Panu Bogu bez żadnej gwarancji. Każdy z nas doświadcza lęku przed tym, co nieznane i nad czym nie mamy kontroli. Więc albo zamienimy ten lęk w ufność, albo będziemy sobie stwarzać pozory, że panujemy nad sytuacją, bo na przykład unikamy jakichś przedmiotów czy dobrze się znamy na walce z diabłem. Myślę, że stąd się bierze to zajmowanie się egzorcyzmami. Zło ma w sobie lepkość. Gdy zaczniemy się w nim taplać, to będzie nas coraz bardziej wciągać, i czas, serce oraz umysł, które moglibyśmy poświęcić Panu Bogu, poświęcamy złu, żeby nie powiedzieć: Złemu. A przecież Pan Jezus załatwiał sprawę ze złymi duchami bardzo szybko.

Mówił po prostu: Idź precz! Milcz! Wyjdź z niego!

Nie rozmawiał z nimi, niczego nie tłumaczył. Zresztą łączenie wyrzucania złych duchów tylko z egzorcyzmami to nieporozumienie.

Jak to?

Przecież jeśli po jakiejś spowiedzi czy rozmowie na nowo zatliła się we mnie iskierka nadziei, jeśli ktoś się z kimś pogodził, ktoś spojrzał na drugiego życzliwie, ktoś poczuł, że znowu warto żyć, a ktoś inny przestał się bać Pana Boga – to każdy taki gest jest w sensie jak najbardziej dosłownym wyrzucaniem złego ducha. To są egzorcyzmy nasze powszednie. Niespektakularne, ale trwale przemieniające.

Koncentrowanie się na samych egzorcyzmach i egzorcystach przynosi opłakane skutki w postaci myślenia, że egzorcyści to liga jakichś superksięży. Bo taki zwykły księżulek, to co on właściwie może? Rozgrzeszenie dać? Mszę odprawić? Egzorcyzm to jest dopiero coś! Albo jakieś gadanie, że mama lub babcia pomodli się za kogoś na różańcu? E tam, takie modlitwy! Modlitwa o uwolnienie – to jest dopiero jazda!

W jednym z miast, w których pracowałem, był młody niewidomy chłopak. Chorował na raka oczu, usunięto mu obie gałki oczne, więc w oczodołach nosił szklane protezy. Otóż na spotkaniu grupy modlitewnej, do której należał, kazano mu prosić Pana Boga o łaskę wzroku. Kiedy powiedział, że on nie ma oczu, usłyszał, że jeżeli tylko wierzy, to dla Pana Boga nie będzie to przeszkodą, natomiast jeśli nie będzie prosił, to znaczy, że ma małą wiarę.

Przerażające.

Wyrzucenie złego ducha w takiej sytuacji polega na przytuleniu tego chłopaka, uspokojeniu go i przekonaniu, że skoro nie wydarzył się cud, to wcale nie znaczy, że on ma słabą wiarę. Na szczęście znaleźli się przy nim ludzie, którzy tak właśnie postąpili, przywracając mu wewnętrzny spokój i ufność niejako skradzione przez domorosłych uzdrowicieli. To też był egzorcyzm. Podobnie jak wielokrotnie mówione mi słowa mojej mamy: „Synku, pamiętaj zawsze, że masz dobre serce”. Boże, ile razy w życiu ratowały mnie te słowa!

Takie poszerzone rozumienie wyrzucania diabła wydaje mi się bardzo ważne, jednak Kościół uznał potrzebę odprawiania w pewnych przypadkach egzorcyzmów. Jak znaleźć tutaj złoty środek, żeby nie dać się omamić „urokowi” zła, a jednocześnie go nie bagatelizować?

Jesteśmy dziećmi światłości, ale ciemność z nas nigdy nie zrezygnowała – i trzeba to sobie jasno powiedzieć. Po drugie, jeśli byśmy nawet mieli do czynienia z opętaniem – a z doświadczenia dwóch moich współbraci, którzy są egzorcystami, wynika, że to niezwykle rzadkie przypadki – to trzeba pamiętać, że od złego ducha zawsze i wszędzie uwalnia tylko Pan Jezus. My natomiast robimy diabłu największą przysługę wtedy, kiedy się go zaczynamy bać. Tutaj zawsze aktualna pozostaje scena z Piotrem kroczącym po morzu – dopóki patrzył na Jezusa, wszystko było dobrze. Gdy zaczął się skupiać na otchłani, którą miał pod stopami, ta go przeraziła i wciągnęła.

Jeżeli mielibyśmy mówić o swoistym wychowywaniu strachem, to powinno się ono sprowadzać do powiedzenia: Nie ruszaj, bo się oparzysz, to nie są żarty. Zło jest czymś realnym. Nie wdawaj się z nim w żadne dyskusje. A poza tym – ufaj Panu Jezusowi, bo On zbawił świat.

Ale w naszą relację z Nim też czasem wdziera się coś z magicznego podejścia. Kombinujemy w następujący sposób: Jeśli np. odmówię taką a taką nowennę, wówczas na pewno otrzymam to, o co w niej proszę.

Nikt nie dał nam prawa do oceniania czyjejś modlitwy i praktyk pobożnościowych. Możemy jedynie powiedzieć, że – jak wszystko w chrześcijaństwie – mają one sens o tyle, o ile pomagają nam powierzyć się i wydać samych siebie w ręce Boga Żywego. Czyli – o ile zmieniają nas. Nie innych. Oczywiście chodzi o zmianę na lepsze, którą poznajemy po tym, że jakaś pielgrzymka, nowenna czy umartwienie spowodowały wzrost mojej ufności i miłości do Pana Boga.

Na tym właśnie polega prawdziwa skuteczność modlitwy?

Tak. Skuteczna modlitwa to ta, która mnie przemienia. To jak z pielgrzymowaniem do Santiago de Compostela: nie chodzi o to, by pokonać drogę, tylko by droga pokonała mnie. Oczywiście nie można nie doceniać natarczywości w wołaniu do Pana Boga, jak u Abrahama czy natrętnej wdowy. Powinniśmy jednak bardzo się strzec przed myśleniem, że to mnie trzeba coś zawdzięczać, bo pościłem i proszę, zadziałało. Jeśli otrzymaliśmy jakąś łaskę, to podziękujmy za nią Panu Bogu. Ale wyciąganie z tego wniosku, że oto taka modlitwa czy praktyka jest skuteczna, bo przynosi oczekiwane efekty, jest niebezpieczne. Trzeba do Pana Boga wołać? Z całych sił! Trzeba być uporczywym w tym wołaniu? Jak najbardziej! Ale jednocześnie musimy mieć zawsze z tyłu głowy czy na dnie serca słowa: Nie moja, tylko Twoja wola niech się stanie. Jeśli tego zabraknie, to może na nas potem przyjść wielka rozpacz. I ten owoc będzie dowodem na to, że nasza modlitwa nie tyle była nastawiona na Pana Boga, ile na osiągnięcie zamierzonego efektu.

Ojcze, czy Dobra Nowina na pewno jest taka dobra? Franciszkanin Richard Rohr, autor poczytnych książek z dziedziny duchowości, zauważa: „Gdy Bóg wkraczał na scenę, dla większości ludzi nie była to dobra wiadomość (...). Pytano wówczas: Kto teraz umrze? Kto zostanie ukarany?” (Rzeczy ukryte).

Jezus też mówił: Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy zginiecie (por. Łk 13,3). Tak, to prawda. Bo Dobra Nowina jest dobra tylko dla tych, którzy doświadczyli tragedii i dramatu złej nowiny.

Czyli?

Czyli tego, że nie ma dla mnie szans na zbawienie, bo moje grzechy są takie okrutne. Albo: nie ma dla mnie szans na zbawienie, bo nie jestem w stanie wypełnić Prawa. Jeśli ktoś się nie przekonał na własnej skórze, jak bardzo go to dusi i zabija, to nie doświadczy też Dobrej Nowiny. Dobra Nowina nie jest dobrą nowiną dla tych, którym się wydaje, że jakoś sobie radzą. Jeżeli tak myślą, to nie potrzebują zbawienia. Oni jeszcze nie zobaczyli, że to, co uważają za radzenie sobie, to jest po prostu żałość. Pierwsi i wszyscy kolejni chrześcijanie są ludźmi, którzy doświadczyli w sobie radykalnej zmiany – tego, że Pan Jezus wyzwolił ich z przekleństwa grzechu i z przekleństwa Prawa. Bo Ewangelia to radość z bycia odnalezionym i zbawionym.

Nie pobrzmiewa tutaj jakaś pobłażliwość, zbytni optymizm?

Słyszę w tym pytaniu przestrogę formułowaną przez wielu: Ostrożnie z tym miłosierdziem! Czyż nie tak? A skoro tak, to odpowiadam natychmiast i bardzo wyraźnie: Miłosierdzie to jedyny ratunek, jedyne wyjście i jedyne rozwiązanie. Wszystko inne jest reperowaniem bezpieczników drutem. Nasza sytuacja egzystencjalna wygląda bowiem następująco: staramy się, upadamy, znowu się staramy i znowu upadamy. I tak bez końca. Co możemy zrobić, żeby nie zwariować i nie zabić się z rozpaczy? Pierwsza możliwość to zmniejszyć sobie wymagania, żeby nie przeżywać ciągłej frustracji. Druga – powiedzieć Panu Bogu: A weź Ty się ode mnie odczep! – i rzucić wszystko, nomen omen, w diabły. Trzecia możliwość to zrobić z siebie taką „bidę z nyndzą”, która wciąż będzie płakać, że nic jej się w tym chrześcijaństwie nie udaje.

A jakiś wariant optymalny?

Zdać sobie sprawę z tego, że Pan Jezus mnie zbawił. I kropka. Że to jest – jak niektórzy mówią – fakt dokonany. To prawda, ciągle upadam i będę upadał, ale za każdym razem mogę się odwołać do zbawienia. Tylko świadomość, że Pan Jezus już mnie zbawił, może mnie wyciągnąć z dołka. Z każdego dołka! Ewangelię o synu marnotrawnym czytamy tyle razy właśnie po to, żeby ta historia została nam w głowie i w sercu. Bo gdy kiedyś w krainie naszego życia znów nastanie wielki głód, a my, powodowani najniższymi instynktami i żądzami nie pomyślimy nawet o jakimś ludzkim jedzeniu, tylko z głodu i strachu przed śmiercią znów będziemy się chcieli napchać i nażreć jakiegoś świństwa, to może wtedy przypomni się nam, że gdzieś tam czeka Ojciec.

Miłosierny Ojciec.

Tak. Ojciec, który, gdy tylko zobaczy mnie i moją nędzę to się wzruszy głęboko i rzuci mi się na szyję, zanim zdążę cokolwiek powiedzieć. A skąd wiem, że tak będzie? Bo On już tak zrobił. On już mnie zbawił. On już wisi na mojej szyi. Tak, właśnie tak! Przyzwyczailiśmy się do największego skandalu miłosierdzia, czyli do Boga wiszącego na krzyżu. Otrzaskaliśmy się z tym obrazem i już nie robi on na nas wrażenia. Może więc wstrząśnie nami i przemówi do nas obraz Boga wiszącego na naszej szyi? Bóg uwieszony na mojej szyi, jak na krzyżu. Z miłości do mnie. Z tęsknoty za mną. Z pragnienia dobra dla mnie. Wzruszony moją nędzą i odpowiadający na nią swoim miłosierdziem. Oczywiście, jako ludzie zawsze byliśmy, jesteśmy i będziemy słabi, grzeszni, upadający. Sam Pan Jezus nie pozostawia nam złudzeń, mówiąc w Ewangelii: „Jeśli więc wy, choć źli jesteście…”. Ale od naszego Ojca otrzymaliśmy w darze zdolność do kochania: „Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary…”. Nie jesteśmy całkiem źli. Mamy dobre serce. Potrafimy wzruszyć się tym wzruszeniem Boga nad nami i miłością odpowiedzieć na Jego miłość. Dobrze wiemy, jak kaleczące, a jednocześnie lepkie potrafi być zło, ale odkąd – w odpowiedzi na nasze zło – On z miłością rzucił się nam na szyję, wiemy również, jak smakuje dobro. I nigdy tego smaku nie zapomnimy.

WOJCIECH ZIÓŁEK – ur. 1963, jezuita, uratowany grzesznik, teolog biblijny, duszpasterz. W latach 2008–2014 prowincjał krakowskich jezuitów. Wcześniej długoletni duszpasterz akademicki i proboszcz. W 2015 roku, wraz z Anną Sosnowską, wydał „Zioło-lecznictwo, czyli wywary na przywary”. Obecnie pracuje jako wikariusz w jezuickiej parafii w Tomsku na Syberii.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama