Katolik frajerem - wywiad

Czego nie wypada Kościołowi, katolikowi? Czy marketing nie ma miejsca w Kościele? Wywiad z autorem książki "Katolik frajerem"

M.J.: Dlaczego właśnie taki tytuł wybrałeś dla swojej publikacji?

Z.K.: Chciałem, aby przyciągał uwagę i zapadał w pamięć. W książce „Katolik frajerem?”, a także w jej kontynuacji „Katolik ofiarą?” starałem się wraz z rozmówcami, wśród których byli m.in. Muniek Staszczyk, Krzysztof Ziemiec, Przemysław Babiarz, Radosław Pazura oraz szereg innych znanych osób, przełamywać liczne stereotypy przypisywane katolikom i pokazywać, że chrześcijaństwo nie jest dla wspomnianych ofiar i frajerów, a wręcz przeciwnie — kierowane jest do osób o mentalności zwycięzców, które chcą żyć pełnią życia. Bóg - wbrew temu jak jest nieraz przedstawiany - nie jest okrutnikiem, który upodobał sobie wymyślanie różnych nakazów i zakazów po to, by nas pognębić. Jeśli daje nam przykazania i rady to po to, byśmy się nie poranili. Kościół nie chce odbierać nam seksu, kasy, sukcesu, kariery czy marzeń. Chce tylko, byśmy postępowali w tych dziedzinach w sposób mądry, pamiętając o tym, co najważniejsze, czyli miłości do współmałżonka, rodziny, bliźnich i Boga.

M.J.: Dobry tytuł to element reklamy. Studiowałeś Marketing i Zarządzanie na SGH w Warszawie. Na ile wiedza zdobyta na studiach pomaga Ci w Twojej działalności ewangelizacyjnej?

Z.K.: W środowisku katolickim dość często spotykam się z podejściem jakoby Kościołowi nie wypadało się promować i stosować narzędzi marketingowych. Nic bardziej błędnego. Powinniśmy umieć komunikować się odpowiednim językiem i z informacją o podejmowanych inicjatywach docierać do jak największej liczby osób, przebijając się przez zalew informacji, którymi jesteśmy bombardowani każdego dnia. Działając na rzecz wartości i Pana Boga, nie sprzedajemy proszku do prania, a robimy coś szalenie istotniejszego! To, do kogo dotrzemy ma dużo większe znaczenie niż w przypadku zwyczajnej reklamy. Każda dodatkowa osoba, która weźmie udział w naszym wydarzeniu, kupi gazetę czy obejrzy film to kolejny człowiek, który może się umocnić w wierze czy też odmienić swoje życie! Jeśli zło ma fantastyczną reklamę, to trzeba jeszcze bardziej zdecydowanie przedstawiać dobre treści! Pewne wyczucie mechanizmów, na których opiera się dzisiejszy świat oraz talent marketingowy bardzo mi się przydają. Jeszcze kilka lat temu na organizowane przez Akademickie Stowarzyszenie Katolickie Soli Deo spotkania przychodziło tylko po kilkudziesięciu studentów. Gdy jako prezes organizacji postawiłem na poprawę promocji, frekwencja zaczęła sukcesywnie rosnąć i dziś w spotkaniach regularnie uczestniczy po kilkaset osób, a liczba sympatyków Soli Deo wzrosła z 300 do 10 tysięcy. Ta sama treść może teraz poruszać serca znacznie większej ilości osób.

M.J.: A propos reklamy, niedawno pojawił się spot uderzający w wartość rodziny. Zaczyna się dość niewinnie: do uśmiechniętego taty podbiegają rozradowane kilkuletnie córeczki i z podekscytowaniem wołają: "Pobaw się z nami. Tato!" Na to odzywa się siedząca na drugim końcu kanapy mama i przeglądając jakieś czasopismo, między kolejnymi kęsami wafelka, bezemocjonalnie stwierdza: "To nie jest wasz tata." Ojciec i dzieci nieruchomieją. Dziewczynki z niedowierzaniem zaczynają przyglądać się ojcu i można pomyśleć, że chodzi o kampanię społeczną. Niestety, w kolejnej sekundzie widzimy wafelki i hasło reklamowe: "Grześki - zero bujdy." Rodziną już się nie zajmujemy. Potrzebna była jedynie jako gadżet, by sprzedać wafelek w kolorowym opakowaniu, czyli to, co „rzeczywiście wartościowe”. Czy twórcy reklamy przewidzieli niepokój oraz zwątpienie, jakie mogą wywołać w głowach dzieci oglądających ten spot? Czy są świadomi tego, że ponoszą odpowiedzialność za skutki, które wywoła?

Z.K.: Moim zdaniem twórcy tej reklamy w ogóle nie myślą w kategoriach jakiejkolwiek odpowiedzialności społecznej. Chcą tylko sprzedać swój produkt i wierzą, że to osiągną szokując społeczeństwo. Podobną taktykę stosuje niestety wiele firm. Niedawno jedna z sieci komórkowych posłużyła się w swych reklamach wizerunkiem Lenina. Człowiek odpowiedzialny za śmierć milionów ludzi, który na dodatek w 1920 r. najechał na Polskę, był w naszym kraju przedstawiany jako całkiem sympatyczna postać. To się w głowie nie mieści! Uważam, że jesteśmy bardzo niedojrzałym społeczeństwem. W rozsądnej społeczności żadna firma nie pozwoliłaby sobie na takie reklamy, bo wiedziałaby, że będzie skończona na rynku. Od razu straciłaby połowę klientów. U nas jednak firmy mogą się tak zachowywać, bo wiedzą, że Polacy są bardzo bierni, nie interesują się życiem publicznym i nie łączą faktów takich jak wpływ reklam czy filmów na moralność i rodzinę. Nie umieją interpretować różnych zjawisk i z reguły przechodzą dość obojętnie nawet wobec najbardziej skandalicznych zachowań. Bardzo boleję nad tym, ale niestety także w środowisku katolickim zauważam wielką bierność w stosunku do spraw społecznych oraz politycznych. Znam wiele osób, które chodzą co drugi dzień na Mszę Świętą czy spotkania wspólnoty, a są kompletnymi ignorantami w takich tematach. Kultura relatywizmu może triumfować w mediach tylko dlatego, że sami na to pozwalamy.

M.J.: Jak się bronić przed szkodliwymi treściami przemycanymi w barwnym opakowaniu reklam?

Z.K.: Przede wszystkim trzeba popracować nad świadomością obywatelską. Pierwszy krok to uświadamianie osobom wierzącym, że wiara nie polega tylko na tym ile się modlimy i jak odnosimy się do innych osób, ale powinna przejawiać się też w naszej postawie społecznej. Trzeba wykazywać choć minimalne zainteresowanie tą tematyką! To wielki wyraz chrześcijańskiej miłości do bliźnich! Po drugie warto uświadamiać zarówno wierzącym, jak i niewierzącym, że to, na jakich wartościach będzie się opierało społeczeństwo może dotknąć bezpośrednio ich samych. Stawiajmy choćby takie pytania: Czy chcesz, by Twoje dzieci uczyły się na reklamach, filmach czy w szkole, że np. seks z koleżanką bez zobowiązań to fajna sprawa, a rozwód może być pozytywnym zjawiskiem?

Jeśli uda się zwiększyć społeczną aktywność Polaków, dużo skuteczniejsze będą też tak np. sprawdzone w Stanach Zjednoczonych protesty konsumenckie. Ktoś reklamuje się w skandaliczny sposób, to nie kupujemy jego towarów i nagłaśniamy sprawę zachęcając innych, by czynili podobnie. To działa. W Polsce takie akcje często podejmuje Stowarzyszenie Twoja Sprawa. Robi świetną robotę, ale myślę, że jesteśmy dopiero na początku drogi.

M.J.: Na swoim blogu, jako motto, umieściłeś następujące słowa błogosławionego Jana Pawła II: „Świat, który odziedziczycie, to świat rozpaczliwie potrzebujący odnowionego poczucia braterstwa i solidarności. Ten świat potrzebuje być dotknięty i uzdrowiony przez piękno i przez bogactwo Bożej miłości. Współczesny świat potrzebuje świadków tej miłości. Potrzebuje on, abyście byli solą ziemi i światłem świata.” Po cytacie dodałeś następującą refleksję: „Głęboko wierzę, że jeśli pragniemy żyć w świecie, z którego moglibyśmy być dumni, to nie możemy być bierni, musimy dawać świadectwo miłości i prawdzie.” Czy teraz łatwo być świadkiem miłości i prawdy? Co doradziłbyś tym, którzy chcą tak świadczyć w obecnych, niełatwych dla katolików czasach?

Z.K.: Dzisiejsze czasy rzeczywiście są bardzo ciężkie. Otacza nas wszechobecna kultura egoizmu, konsumpcjonizmu i hedonizmu. Stale próbuje się nas przekonać, że najważniejszym celem życia powinno być dążenie do jak największej przyjemności uzyskiwanej jak najszybciej, bez oglądania się na innych ludzi czy zasady moralne. Niestety takie podejście w rzeczywistości przynosi ludziom jedynie cierpienie. Myślę, że obecnie trzeba działać zdecydowanie i ukazywać to, że prawdziwe szczęście i radość tkwią w czymś zupełnie innym. Ewangelizacja i promocja dobrych wartości to dziś wręcz obowiązek każdego chrześcijanina! Każdy z nas jest powołany do tego, by dawać świadectwo na taką skalę, na jaką potrafi: w rodzinie, wśród przyjaciół, znajomych, na uczelni, w pracy. Czasem nie wymaga to wielkich czynów. Najważniejsze są codzienna postawa oraz przyznawanie się do wyznawanych wartości i bronienie ich w prowadzonych rozmowach. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to trudne. W „mainstreamowych” mediach można nieraz usłyszeć pochwały dla tych, którzy przeciwstawiają się Kościołowi, np. dla uczniów, którzy wystąpili przeciw obecności krzyży w szkołach. Taka postawa nie wymaga jednak specjalnej odwagi, bo co to za odwaga, gdy głosi się określone poglądy przy olbrzymim poklasku największych mediów w kraju? Dziś prawdziwą odwagą jest pozostawanie wiernym chrześcijańskim wartościom i narażanie się na krytykę i wyśmianie.

M.J.: Skąd brać tę odwagę?

Z.K.: Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie, że osoby uznające chrześcijańskie wartości to bardzo duża grupa społeczna. Z reguły wierzymy, że obraz prezentowany przez media jakoby chrześcijaństwo odchodziło do lamusa, jest powszechny i boimy się wychylać czy bronić. Tymczasem nasi krytycy i prześmiewcy, czując wsparcie medialne, są bardzo głośni. Ten obraz nie jest jednak prawdziwy! Bardzo często obok nas, równie cicho, siedzi druga osoba o podobnych poglądach. Tylko w samych ruchach katolickich działa około 2,5 miliona Polaków! Bardzo pomocna może być też świadomość wielkiego wsparcia "z góry". Warto modlić się i powierzać Panu Bogu swoje życie i chwile, w których trzeba się przełamywać. Chciałbym też podkreślić, że odczuwanie lęku przed dawaniem świadectwa nie jest niczym złym. Jest wręcz bardzo naturalne! Jezus, gdy był świadomy męki, która go oczekiwała, aż pocił się krwią ze strachu. Apostołowie byli przerażeni po śmierci Jezusa zastanawiając się, co to wszystko oznacza. A jednak moc wiary i modlitwy dodała im siły. Nam także może!

M.J.: Czy doświadczyłeś na sobie niechęci lub nawet wrogości wobec Kościoła i katolicyzmu?

Z.K.: Znam osoby niechętne Kościołowi, ale raczej nie spotykam się z wrogością ukierunkowaną bezpośrednio we mnie z powodu mej wiary. Wręcz przeciwnie. Z reguły, nawet jeśli ktoś początkowo podśmiewuje się ze mnie, stopniowo nabiera coraz większego szacunku do tego, że potrafię iść pod prąd i jestem wierny temu, w co wierzę. Taka postawa budzi zaciekawienie, a nawet podziw. Z pewną wrogością spotykam się czasem jedynie w Internecie, bo daje on poczucie anonimowości. Nauczyłem się to już jednak ignorować. Oczywiście agresja występuje też w mediach, gdzie częste są brutalne ataki wobec katolików. Dzieje się tak może dlatego, że są oni jak drzazga w oku dla tych, którzy ich krytykują. To jest cena, którą musimy być gotowi zapłacić.

M.J.: Jak radzisz sobie w takich sytuacjach? Nadstawiasz drugi policzek czy bronisz się?

Z.K.: Słowa Jezusa o nadstawianiu drugiego policzka odbieram jako zachętę do tego, by jeśli sytuacja tego będzie wymagać, być gotowym uczynić nawet coś tak radykalnego, a nie jako przykazanie, by tak czynić zawsze. Trzeba zawsze rozeznać, co jest najlepsze w danej sytuacji: pokorne przyjęcie uwag, zignorowanie ich czy zdecydowana obrona. Ludzi wokół nas mamy uczyć miłości, a przyzwalając im na zło, przeważnie będziemy utwierdzać ich w niewłaściwych postawach.

M.J.: W jaki sposób rozmawiasz z osobami, o których wiesz, że są ateistami, agnostykami lub zraziły się do Kościoła i wyznają zasadę: „Bóg tak, ale Kościół nie.”?

Z.K.: Staram się dawać świadectwo głównie swoją postawą i pokazywać, że wiara w Boga bardzo pomaga mi w życiu. Nie narzucam tematu wiary w rozmowach, ale poruszam go w sytuacjach, w których wypływa on naturalnie. W rozmowach z niewierzącymi i wątpiącymi potrzeba wiele taktu i delikatności. Nachalna ewangelizacja mogłaby ich jeszcze bardziej zrazić do Kościoła. Raczej próbuję rzucać ziarenko licząc, że z czasem może zakiełkuje. Przy ewangelizacji osób niewierzących kluczowa jest też modlitwa za nich. Wiara jest łaską. Mogę dobierać najlepsze słowa i wymyślać najbardziej wyszukane argumenty, ale bez współpracy z Bogiem, ciężko mi będzie kogokolwiek zachęcić do wiary.

M.J.: Kiedy prześledziłam Twoją dotychczasową działalność społeczno-religijną, którą zająłeś się na dobre w 2002 doszłam do wniosku, że pracą, którą już wykonałeś można obdzielić kilka osób. Kilkuletnie liderowanie stowarzyszeniu Soli Deo, realizacja cyklu „Poruszyć Niebo i Ziemię” (spotkań i rozmów ze znanymi ludźmi o wierze), stworzenie Katolickiego Latarnika Wyborczego (miał pomóc wyborcom w zorientowaniu się jak głosowali kandydaci na parlamentarzystów w poprzedniej kadencji sejmu), współpraca z portalem Opoka, prowadzenie kilku blogów, od roku posada redaktora naczelnego „Niecodziennika”, a w końcu napisanie dwóch bestsellerów i praca nad trzecią książką, która ukaże się wiosną tego roku. Co sprawiło, że tak mocno zaangażowałeś się w taką właśnie działalność?

Z.K.: Nie potrafię być obojętny i bierny patrząc na to, co się dzieje, np. gdy giną niewinne dzieci w fazie rozwoju prenatalnego lub gdy młodzi ludzie, o nie do końca jeszcze ukształtowanej psychice, prowadzeni są do grzechów, które ranią ich na całe życie. Całym sobą czuję, że nie mogę tylko narzekać na to jaki świat jest zły, ale sam muszę coś robić, aby go zmieniać. Rzeczywiście może wydawać się, że tych aktywności jest bardzo dużo, ale ja potrafię sobie świetnie zorganizować kalendarz (śmiech). Znajduję czas zarówno na pracę zawodową, dla Boga, rodziny i przyjaciół, jak i dla siebie na odpoczynek. Bez tego zresztą jakakolwiek działalność nie miałaby sensu.

M.J. Jaka była dotychczasowa droga Twojej wiary?  Czy naznaczyły ja okres buntu, nawrócenia, odejść i powrotów, czy też cały czas trzymałeś się Kościoła, a Twoja wiara dojrzewała wraz z upływem lat?

Z.K.: Od zawsze byłem wierzący. Ale bardziej dojrzała relacja z Panem Bogiem zaczęła się od momentu, w którym wybrałem się w liceum na katechezy neokatechumenalne. Bardzo mocno zmieniły moje spojrzenie na wiele spraw. Miałem siebie za bardzo porządnego katolika, a uświadomiłem sobie jak wiele mi do tego brakuje. (śmiech) Cała moja późniejsza droga wiary była i chyba ciągle jest naznaczona wieloma zakrętami i wybojami, ale mimo wszystko staram się pielęgnować relację z Bogiem. Ciągle się przekonuję, że kiedy się modlę i przyjmuję sakramenty łatwiej mi wybierać dobro, kochać, dbać o relacje z bliskimi mi osobami, wygrywać ze swoim egoizmem, nie ulegać złym emocjom, słabościom, znosić cierpienie i cieszyć się z życia.

M.J.: Jak się modlisz?

Z.K.: Ponieważ Boga postrzegam jako przyjaciela, a modlitwę jako dialog z Nim, bardzo nie lubię wyuczonych formułek. Czy ktoś widział, by z przyjaciółmi za każdym razem rozmawiać według takiego samego schematu? (śmiech). Jedynymi stałymi modlitwami, którymi zwracam się do Boga są „Ojcze Nasz”, gdyż to modlitwa, którą polecił nam sam Bóg i której moc czuję ilekroć ją odmawiam oraz lektura Pisma Świętego. Codziennie staram się przeczytać czytania, które Kościół przygotował na dany dzień traktując je jako słowo bezpośrednio od Boga. Każdy dzień staram się rozpoczynać krótką modlitwą poranną i zamykać wieczorną, bo gdy zaprosimy Boga, aby nam towarzyszył, dzień ten wygląda zupełnie inaczej. Bardzo często modlę się też w ciągu dnia. Bóg bardzo ceni naszą wolność i choć stawia na naszej drodze wydarzenia i ludzi, to szerzej interweniuje przede wszystkim wtedy, kiedy sami Go o to poprosimy.

M.J.: Co postrzegasz jako największe zagrożenie wiary u młodych ludzi?

Z.K.: Wydaje mi się, że największe zagrożenia płyną ze świata, który na każdym kroku zachęca do różnych nieciekawych postaw, szczególnie w dziedzinie seksualności, i przekonuje, że Kościół to jedynie nuda, zakazy i wsteczniactwo. Nie da się odciąć młodych od tego przekazu, ale można ich nauczyć właściwie go interpretować. Wielka w tym rola rodziców. Ich postawa ma kolosalne znaczenie dla rozwoju dzieci. Niedawno usłyszałem myśl, że najpiękniejsze, co mogą zrobić dla dziecka to dać mu przykład miłości. I to nie tylko rodzicielskiej, ale w pierwszej kolejności małżeńskiej. Odnosząc się do siebie z największym szacunkiem i miłością uczą dzieci, że możliwa jest trwała i piękna miłość. Takie dziecko będzie zdecydowanie bardziej odporne na coraz szerzej lansowane propozycje budowania luźnych związków opartych na zasadzie „dopóki mi się nie znudzi”, „dopóki nie skończą się uczucia”. Podobnie, gdy dzieci będą widzieć, że rodzice mają bliską relację z Bogiem i dzięki podążaniu Jego drogą są niezwykle szczęśliwi, też przeważnie będą chciały to później zastosować we własnym życiu. Bardzo ważną rolę może odegrać też Kościół przez mądrą katechezę w szkołach oraz tworzenie wspólnot i duszpasterstw, w których młode osoby mogłyby odnaleźć podobnie myślących rówieśników. Bardzo ciężko jest oprzeć się zagrożeniom tego świata bez wsparcia rodziny i posiadania środowiska wierzących znajomych. Sami też możemy próbować chronić naszych przyjaciół i znajomych wskazując w rozmowach na zagrożenia kryjące się za tym, co proponuje świat i pokazując rezultaty wierności Bogu swoją postawą.

M.J.: Kilkanaście lat temu w jednym z kościołów Zachodniej Europy widziałam smutny widok. Starszy ksiądz sprawował Eucharystię przy udziale kilkunastu wiernych. Nie było ministrantów ani organisty. Gdy nadszedł moment Komunii Świętej, kapłan włączył stojący niedaleko ołtarza sprzęt grający, by wzbogacić oprawę liturgii muzyką sakralną. Czy myślisz, że Polsce grożą puste kościoły?

Z.K.: Sądzę, że na razie w Polsce nie ma takiego zagrożenia w sensie dosłownym. Obserwuje się niestety zjawisko pustoszenia Kościoła w wymiarze duchowym. Coraz więcej osób traktuje wiarę jedynie jako pewną rutynę i tradycję, Kościół jako biuro usług chrzcielno-komunijno-ślubno-pogrzebowych, a jego nauczanie jak półkę z supermarketu, z której wybierają tylko to, co im się podoba. Miłość do bliźnich — wkładamy do koszyka, nauczanie na temat seksualności, czystości — odsuwamy za inne „towary”.

M.J.: Co może młodych ludzi najbardziej przekonać do Kościoła?

Z.K.: Świadectwo, świadectwo i jeszcze raz świadectwo. To naprawdę fundament. Ważna jest autentyczność, czyli to, by księża, rodzice, czy przyjaciele mówiący o Bogu sami byli żywym przykładem realizacji w życiu tego, co głoszą. Mówiąc językiem marketingowym, Kościół ma szalenie interesujący „produkt” do zaoferowania młodym. Nie tylko życie wieczne, które póki ktoś jest młody wydaje się dość abstrakcyjnym pojęciem, ale także prawdziwe, głębokie szczęście oraz możliwość uniknięcia wielu zranień już tu na ziemi. Jestem bowiem przekonany, że postępowanie w zgodzie z tym, co proponuje Kościół to najlepsza recepta na życie. Jeśli będziemy umieli o tym mówić i ukazywać to swoim przykładem, to zawsze będzie to przyciągać młodych. Kluczowe jest też to, by nie bać się podejmować trudnych tematów. Młodzi, wbrew temu, co przedstawiają media, ciągle mają w sobie duchowy głód i poszukują czegoś więcej. Są jednak bardzo wymagający. Nie wystarczy im powiedzieć, że nie powinni czegoś robić, bo to grzech i postraszyć piekłem, tylko trzeba bardzo konkretnie wytłumaczyć dlaczego coś jest złe, a co innego dobre.

M.J.: Obecnie sporo się mówi o kryzysie ojcostwa i zatarciu się granicy między typowymi rolami mężczyzny i kobiety. Sporo jest też wierzących dziewczyn, którym trudno znaleźć chłopaka żyjącego według zasad Ewangelii i podzielającego ich wiarę oraz zaangażowanie w życie Kościoła. Co może zachęcić mężczyzn do Kościoła?

Z.K. Problemem jest to, że wielu mężczyznom Kościół wydaje się nudny. Stylistyka modlitw i śpiewów jest bardzo często ciepła, kobieca, a my mężczyźni potrzebujemy akcji, konkretu. Jaka była szkoła Jezusa? On nie głosił na początku apostołom długich kazań, tylko zabrał ich na wyprawę na jezioro na połów ryb. Jak razem złowili olbrzymią ilość ryb, to uwierzyli. To był dla nich konkret.

Wydaje mi się, że Kościół powinien skierować większą uwagę na ewangelizację mężczyzn. Na pewno trzeba zdecydowanie częściej poruszać tematy męskości, ojcostwa, odpowiedzialności za rodzinę. Nie da się ukryć, że np. sprawy związane z seksualnością są dla facetów szalenie ważne. Jak więc przekonać mężczyznę do czystości? Trzeba uczyć, że męskość nie polega na „zaliczaniu” jak największej ilości dziewczyn, ale że prawdziwy facet umie się kontrolować i poświęcać dla przyszłego szczęścia z jedną kobietą. Ta pierwsza postawa to bowiem pójście na całkowitą łatwiznę, to co niby w niej ma być męskiego?

M.J.: Hasłem przewodnim obecnego numeru Podaj Dalej są słowa „Quo Vadis”. Co doradziłbyś młodym ludziom stojącym przed ważnymi decyzjami?

Z.K.: Chciałbym bardzo polecić stosowanie w życiu dewizy św. Augustyna: „Pracuj tak jakby wszystko zależało od Ciebie, ale ufaj tak jakby wszystko zależało od Boga”. Mam wrażenie, że dzisiejszy świat bardzo często odcina się od Boga i próbuje nam wmówić, że wszystko w życiu zależy tylko od nas samych. Z kolei w Kościele nieraz napotykam odwrotne myślenie — wszystko ma zależeć od Boga, a my mamy biernie czekać aż On odkryje nam nasze powołanie. Obie drogi są błędne. Bóg daje nam różne talenty, ale w ich odkrywaniu i rozwijaniu niezbędna jest nasza z Nim współpraca. O. Łukasz Kubiak w mojej książce „Katolik frajerem?” mówi: „Uważam, że naprawdę za dużo jest takiej biernej pozycji w chrześcijanach, katolikach, czyli myśli: „Niech Pan Bóg odkryje przede mną powołanie”. Ja się kłócę o to z ludźmi. Mówię im: „Nie Pan Bóg odkryje, tylko ty zdecyduj, co chcesz w życiu robić”. Dobrze sobie wziąć te słowa do serca. Módlmy się do Boga o wsparcie, ale ostatecznie to my musimy podejmować decyzje. Stąd warto próbować różnych zajęć i rozeznawać np. jaka praca sprawia mi przyjemność i przychodzi mi łatwo, a co jest moją bolączką. Jeśli męczę się na studiach czy w pracy, to jest to mocny znak, by rozejrzeć się za czymś innym. Zajmowanie się całe życie tym, co nie będzie nas interesować to prosta droga do poczucia przegranej i zatrucia życia bliskim. Bardzo ważne jest też ustalanie odpowiednich priorytetów i trzymanie się ich. Wśród młodych osób często zauważam (sam przez pewien okres popełniałem ten błąd) przechył w stronę nadmiernego koncentrowania się na swoim rozwoju, karierze czy dodatkowej działalności. Gdy zaczyna brakować czasu dla Boga, bliskich i samego siebie, to prosta droga do kryzysów wiary czy w relacjach. Zachęcam więc do rozwijania siebie i swoich talentów, ale z głową, pamiętając o tym co w życiu najważniejsze!

M.J.: Co szczególnie chciałbyś podkreślić na koniec naszej rozmowy?

Z,K.: Jeszcze raz zachęcam, abyśmy nie wstydzili się przyznawać do naszej wiary i na tyle, na ile potrafimy, starali się zanosić ją innym osobom. Jeżeli miałbym lekarstwo na raka i z nikim bym się nim nie podzielił, świadczyłoby to o tym, że jestem wielkim egoistą. Podobnie należy o mnie pomyśleć, jeżeli wiem, jakie jest rozwiązanie problemów samotności oraz cierpienia, czy jaka jest recepta na szczęście oraz miłość, ale zachowuję bierność i nikomu o tym nie mówię. Dzisiejszy świat bardzo potrzebuje naszego świadectwa!

M.J. Wierząc, że jeszcze w tym roku dojdzie do spotkania promującego Twoje publikacje w Toruniu dziękuję serdecznie za rozmowę.

Z.K.: Dziękuję.

Wywiad ukazał się w 52 numerze Okazjonalnika Akademickiego DA Studnia "Podaj dalej" w kwietniu 2013 roku

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama