Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (49/99)
Często słyszymy (albo też sami wypowiadamy) stwierdzenie „mam prawo”. Jeśli pominiemy skrótowe wypowiedzi studentów oznajmujących w ten sposób, że nabyli np. Kodeks cywilny albo że zdali egzamin („mam zaliczone prawo kanoniczne”), to oświadczenie „mam prawo” służy do wyrażenia albo stanu posiadania, albo roszczenia. W pierwszym przypadku mówiący podkreśla legalność i słuszność posiadania przezeń rzeczy, którą dysponuje: dom jest jego, on w nim swobodnie mieszka, pobiera czynsze — użytkując to, do czego mamy prawo, jesteśmy „w porządku”. W drugim przypadku — tzn. kiedy mówiąc „mam prawo”, wyrażamy roszczenie — domagamy się czegoś, o czym twierdzimy, że nam się należy: zwrot pożyczki, zapłaty, uregulowania czynszu, dokonania świadczeń na naszą korzyść. W tle jednego i drugiego przypadku tkwi nasze przekonanie o sprawiedliwości. W pierwszym utrzymujemy, że to my zachowujemy się sprawiedliwie: korzystając z posiadanej rzeczy, do której mamy prawo, postępujemy zgodnie ze sprawiedliwością. W drugim przypadku, wysuwając roszczenie, domagamy się, by ktoś inny sprawował się sprawiedliwie: dopóki nie odda nam tego, co nam się należy, nie zachowuje się sprawiedliwie.
Zdanie „mam prawo” jest więc wypowiedzią o sprawiedliwości: faktycznej, czyli naszej, albo pożądanej, czyli cudzej. „Mam prawo” znaczy przeto „ma być sprawiedliwie”. Co konkretnie biorąc sprowadza się do stwierdzenia, że człowiek ma być sprawiedliwy. W naszym subiektywnym przekonaniu chodzi zazwyczaj o drugiego człowieka, odeń domagamy się sprawiedliwości, chcemy, by respektował — słowem i czynem — nasze przekonanie o sprawiedliwości w konkretnym przypadku. Gdy to osiągniemy, powiadamy, że „sprawiedliwości stało się zadość”: jest sprawiedliwie, bo urzeczywistniło się nasze przekonanie o sprawiedliwości.
W żaden jednak sposób nie można uzasadnić stanowiska, że to tylko „ci drudzy” czy „ten drugi” ma być sprawiedliwy. Niesprawiedliwe byłoby żądanie sprawiedliwości tylko od drugich, a nie również od siebie. Nawet egoista musi uznać słuszność zasady „nie czyń drugiemu, co tobie niemiło”, każdy indywidualista musi zgodzić się z poglądem Immanuela Kanta, że nasze postępowanie winno być takie, by dało się sformułować jako ogólna maksyma dla wszystkich. W Ewangelii zaś zanotowano mocne słowa o tych, którzy widzą drzazgę w oku brata, a belki we własnym oku nie dostrzegają.
Kto domaga się sprawiedliwości, a nie wymaga jej też od siebie, jest obłudny, niesprawiedliwy. Co więcej, zaprzecza samemu sobie, gdyż nie może „stać się sprawiedliwość”, jeśli ten jeden, domagający się jej, też nie będzie sprawiedliwy. A może być i tak, że to właśnie krzyczący o sprawiedliwość jest zakałą stojącą na przeszkodzie sprawiedliwości! Bywa tak zazwyczaj wtedy, gdy owo domaganie się sprawiedliwości rozlega się szczególnie hałaśliwie. Ten hałas to przeważnie zasłona dymna, nie o sprawiedliwość wtedy chodzi, a już na pewno nie o taką, jak ją się rozumie w kulturze europejskiej, gdzie pojmuje się ją w pierwszym rzędzie jako cnotę.
Wedle tradycji chrześcijańskiej człowiek sprawiedliwy to taki, który działa odpowiedzialnie, aby — gdy stanie przed Panem na Sądzie — został uznany za sprawiedliwego. W myśli prawnej starożytnego Rzymu sprawiedliwość to stała i mocna wola oddawania drugiemu tego, co mu się należy. Akcent spoczywa na woli: wola sprawiedliwości, czyli wola oddawania każdemu, co mu się należy, to założenie i fundament wszelkiego prawa. Nie ma takiej woli bez respektu dla człowieka. Zdanie „mam prawo” ma sens tylko wtedy, gdy potrafimy je odmieniać wedle reguł koniugacji: mam prawo, masz prawo, ma prawo... A ponieważ sprawiedliwość jest cnotą, to nie chodzi przy tym tylko o gramatykę, ale także o prawdomówność.