Zadbany wizerunek

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (10/2000)

Partie polityczne w szeregu krajów zachodnich przeżywają ciężkie chwile. Ostatnio Niemiecka CDU, ale też SPD i CSU, przedtem rozkład włoskiej chadecji, afery w Belgii, sprawa francuskiego superministra i podpory rządu... Wszystko to razem uzasadnia wedle wielu diagnozę o kryzysie partii politycznych. Doświadczenie zaś dowodzi, że kryzysy partii łatwo przekładają się na kryzys państwa, zwłaszcza gdy kryzys taki dotyka partie duże, wpływowe, ustabilizowane. Łatwo wtedy zyskują posłuch skrajni demagodzy z lewa i z prawa, gromadzący wokół swych haseł ludzi rozczarowanych, sfrustrowanych czy po prostu „mających za złe”.

Myślę, że na uznanie zasługuje odwaga, z jaką partie przeprowadzają uzdrowieńcze terapie. Gdy nadużycia wychodzą na jaw, polityk wmieszany w aferę odchodzi. Nie próbuje się przedstawiać sprawy jako ataku politycznego na osobę i partię. Nikt nie pyta, dlaczego ujawniono aferę „akurat teraz”. Nie mówi o spisku, zamachu czy nagonce. Dla przykrycia „nieprawidłowości” nikt nie odwołuje się do — bezspornych nieraz — zasług historycznych. Przede wszystkim zaś nie bagatelizuje się sprawy, lecz usiłuje wyciągnąć konsekwencje, także personalne, jak o tym świadczą wymuszone dymisje, do jakich podali się D. Strauss-Kahn we Francji, W. Claes w Belgii, nie mówiąc już o zejściach ze sceny politycznej w ostatnich miesiącach znakomitych polityków niemieckich. Tak dzieje się tam, „na Zachodzie”. A u nas?

U nas przede wszystkim łatwiej o nadużycia i szersze pole do uprawiania prywaty przez polityków. Bo utrzymujemy rozrośnięte państwo i wciąż jeszcze rozległy obszar gospodarki państwowej. Pokusa obsadzania stanowisk swoimi ludźmi jest oczywista i nieodparta. Rozrost państwa z jego fotelami i gospodarka państwowa z kadrą zarządzającą nie swoimi pieniędzmi uruchamiają „karuzelę stanowisk”. Zarżnął firmę, ale nie na swój koszt. Bo państwowe to niczyje — tak to przecież postrzegano za socjalizmu. Czyli nie odpowiada się za nic. Można popisywać się niekompetencją, głupotą, brakiem przyzwoitości — i funkcjonować nadal. Słowo „kompromitacja” wyszło u nas z użycia. Raz po raz widzimy polityków, którzy z tupetem perorują na różne tematy, podnosząc, że „każdy człowiek o zdrowych zmysłach” musi być ich zdania. Sęk w tym, że ich koledzy nie tylko pozwalają im nadal pokazywać się publicznie, ale stają za takimi murem. Murem za swoimi, natomiast przeciwnikom „trzeba dokopać”.

Oto wieczór pięciu posłów. Dzielą się swymi poglądami, uzasadniają swe zachowanie, kreują się na bohaterów — odważnie, konsekwentnie; dużo wzniosłych słów o wartościach, moralności, ratowaniu Polski i jak tam jeszcze. Dano im szansę, oni z niej korzystają. Nie dziwię się, że ani słowem nie reagują na mowy „o wyprzedaży naszego pięknego kraju, tzn. Polski” — w tym gronie trzeba przytakiwać takiej gadce. Nie zareagowali też na postulat, by udział kapitału państwowego wynosił wszędzie (!) powyżej 50 proc. Cóż, głosy domagające się w gruncie rzeczy powrotu socjalizmu wcale nie są u nas takie rzadkie. Wreszcie pada stwierdzenie, że koledzy-koalicjanci tych posłów są amoralni jak Hitler i Stalin. A posłowie, mający wciąż na języku słowo „prawda” ani się zająknęli, podziękowali za piękną wypowiedź. Nie skłamali, ale przecież nie zaprotestowali przeciw jadowitej bzdurze. Widać godzą to w swym sumieniu. Jako politycy powinni byli jednak zdawać sobie sprawę, że podcinają gałąź, na której siedzą. Bo wsparta przez nich fala żmijowatego jątrzenia może zmieść również ich i — co gorsza — całą naszą demokrację. To dlatego politykom zachodnim wcale nie jest do śmiechu, gdy nadweręża się autorytet przeciwników politycznych.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama