Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (12/2000)
Współczesne państwo konstytucyjne wywodzi się ideowo z filozofii politycznej oświecenia, której myślą przewodnią była obrona wolności jednostki przed wszechmocą władzy. Filozofia ta rozwinęła się szczególnie we Francji, która w czasach Ludwika XIV stała się niejako modelem monarchii absolutnej. Król koncentrował w swej osobie całą władzę: obsadzał wszystkie ważne stanowiska, reprezentował państwo na zewnątrz, prowadził politykę zagraniczną, łącznie z wypowiadaniem wojny i zawieraniem pokoju, ingerował w sprawy gospodarcze, rozbudowywał nadzór policyjny. Pod wszechwładnymi rządami państwo rosło wprawdzie w potęgę, ale znalazło się na brzegu ruiny finansowej. Lud nie był w stanie znieść nakładanych ciężarów, wydarzenia przerastały siły władzy absolutnej. Konieczność zmian systemowych rysowała się coraz wyraziściej.
Pomysł reformatorski polegał na rozdzieleniu władzy między różne podmioty, co miało chronić wolność obywateli, a zarazem usprawnić funkcjonowanie władzy dzięki udziałowi w niej ludu, wybierającego parlament dla stanowienia prawa. Tym samym król nie mógł już rządzić swobodnie, lecz wedle praw ustanowionych przez lud. Do koncepcji trójpodziału przyznają się dzisiejsze państwa konstytucyjne, ale tak naprawdę koncepcję tę realizowano tylko w monarchiach konstytucyjnych. Pomysł ten był przykrojony do monarchii, tzn. do państw, w których tron i rządy obejmował dziedziczny monarcha. Był on wykonawcą woli ludu.
We współczesnych państwach rządzi partia wygrywająca wybory: ona zdobywa większość w parlamencie i tworzy rząd. Posłowie stanowią zaplecze rządu. Są z tego samego ugrupowania politycznego, realizują ten sam program. Rządzenie opiera się na prawie, które stanowią posłowie, dlatego powinni tworzyć prawo takie, jakiego rząd potrzebuje. To wymaga zgodnego głosowania posłów z ugrupowania rządowego, także zgodnego z oczekiwaniami rządu. Zostali wybrani z listy partyjnej, szli do wyborów z programem partii, skoro więc wyznaczyli rząd, winni go wspierać. Taka jest logika funkcjonowania państwa konstytucyjnego. W tej logice podział władzy ustawodawczej i wykonawczej jest praktycznie fikcją, konieczną jednak do funkcjonowania państwa, i trzeba zdawać sobie z tego sprawę. Nie znaczy to, że Sejm ma być sługą czy narzędziem rządu, wszak zasiada tam też opozycja. Znaczy natomiast, że wyznaczony przez większość rząd powinien mieć przekonanie, że może na nią liczyć.
Trudno sobie wyobrazić, by Sejm nie posiadał prawa inicjatywy ustawodawczej. Jednak przepis, wedle którego 15 posłów może wnieść jakikolwiek projekt ustawy, może zakłócić funkcjonowanie państwa. Dzieje się tak wtedy, gdy posłowie partii rządzącej — kierując się swoimi, nieuzgodnionymi z rządem racjami — przedkładają projekty ustaw konkurencyjne dla projektów rządowych. Rząd pracuje np. nad nowelizacją prawa karnego, ale posłowie wiedzą swoje, mają swoje pomysły, zbierają 15 podpisów i próbują przeforsować własny pomysł. To się nazywa „psucie prawa”. Jeśli na dodatek tą drogą dostają się do parlamentu projekty odrzucone przez rząd, takie działania trzeba nazwać dywersją. W efekcie powstaje ustawa niepodobna do projektu rządowego.
Poseł ma prawo nie zgadzać się ze swoim rządem, z własnym klubem parlamentarnym i z własną partią. Jednak skoro dzięki tej partii zdobył mandat, więc nie mogąc się z nią zgodzić, winien go złożyć (a nie tworzyć kolejne koło parlamentarne, zdradzając szyld, pod którym wszedł do parlamentu). Nasza demokracja jest demokracją partyjną, której funkcjonowanie opiera się na zaufaniu i lojalności.
opr. mg/mg