Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (20/2000)
W niemieckim parlamencie nie osiągnął wymaganej większości 2/3 projekt uzupełnienia art. 20a ustawy zasadniczej o ochronie zwierząt. Wnioskodawcom chodziło o zapisanie w konstytucji punktu o ochronie zwierząt jako jednego z celów państwa. Ta, chyba pierwsza w świecie, na razie nieudana próba nadania ochronie zwierząt rangi konstytucyjnej skłania do zwrócenia uwagi na dwie sprawy.
Jeśli chodzi o prawną ochronę zwierząt, ustawodawstwo ma tu wiekową tradycję. Między XIII a XVIII wiekiem wytoczono w Europie wiele procesów zwierzętom, zarówno malutkim jak gąsieniczki, co opanowywały winnice w południowej Francji, jak też dużym, np. delfinom, które zablokowały port w Marsylii. Wyroki zależały od tego, czy uznawano zwierzęta za stworzenia Boże zachowujące się zgodnie z prawem naturalnym, czy też dopatrywano się działania przez nie złych sił zmierzających do wyrządzenia szkody człowiekowi. Wytaczając proces, przyjmowano tę drugą alternatywę, natomiast wyznaczeni z urzędu obrońcy uzasadniali, że zwierzątka jako stworzenia Boże mają prawo żyć. Koncepcja „praw zwierząt” opierała się na stwierdzeniu, że zwierzę nie jest maszyną, lecz myśli i cierpi. W 1850 r. uchwalono we Francji ustawę zabraniającą znęcać się publicznie nad zwierzętami domowymi. Okrucieństwo okazywane zwierzętom to degradacja człowieka — takie było założenie owej ustawy. Podobnie argumentowały liczne XIX-wieczne stowarzyszenia ochrony zwierząt. Zwrotu „prawa zwierząt” nie traktowano dosłownie, tzn. nie uznawano zwierząt za podmioty praw, lecz podkreślano obowiązki osób ludzkich — jedynych podmiotów praw — wobec zwierząt. Oczywiste jest od tamtych czasów, że zwierzę to nie „rzecz”, także nie rzecz w znaczeniu prawnym, jako przedmiot dowolnej dyspozycji człowieka.
W XX w. zorganizował się „ruch wyzwolenia zwierząt”, domagający się przyznania zwierzętom praw w znaczeniu dosłownym, tzn. praw subiektywnych. Jego zwolennicy dostrzegają wprawdzie, że zwierzę nie jest w stanie czynić użytku ze swych praw, ale przypominają, że prawa subiektywne nie zależą od możliwości osobistego czynienia z nich użytku, a zwierzęta mogłyby dochodzić ich przez swych kuratorów (właśnie tak, jak we wspomnianych średniowiecznych procesach).
Próba realizacji dosłownie pojętej koncepcji „praw zwierząt” pociągnęłaby za sobą daleko idące konsekwencje w dziedzinie prawa własności, gospodarczej, rolnictwa, badań naukowych... Stanowiła ta koncepcja reakcję na słabą ochronę natury przed nadmierną eksploatacją i sprzeciw wobec niehumanitarnego traktowania zwierząt. Także u nas jeszcze niedawno torpedowano ustawy zmierzające do zmniejszenia cierpień zadawanych zwierzętom domowym. Nie wydaje się ani celowe, ani potrzebne upodmiotowianie zwierząt, stawianie ich na równej płaszczyźnie z człowiekiem. Prowadziłoby to zresztą do błędnego koła. Istota problemu spoczywa bowiem w etyce, a ta nakazuje, by człowiek nie realizował własnych interesów w sposób bezwzględny, lecz biorąc wzgląd na drugich, także na zwierzęta. Człowiek ma etyczny obowiązek wczucia się w położenie i doznania zwierząt, uwzględniania ich „interesów” przy tworzeniu prawa. Winien pamiętać, że zwierzę to dobro, wartość „dla człowieka”, ale też „sama w sobie”, wymagająca nie tylko ochrony, ale także promocji. Ochrona zwierząt należy do zadań państwa. Dopóki człowiek nie wyzbędzie się okrucieństwa, co gorsza: nie będzie się wstydził okrucieństwa wobec zwierząt, szczególna rola przypada prawu karnemu. Czy natomiast można tu mówić o nadaniu rangi konstytucyjnej, to inna sprawa. O tym za tydzień.
opr. mg/mg