Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (10/2001)
Podobno jednym z dowodów miłości Boga do człowieka jest to, iż Pan nie spełnia automatycznie ludzkich życzeń. Zapewne każdy, zaglądając w głąb serca, westchnie z ulgą, że na szczęście Pan Bóg nie wysłuchał przed laty jakiejś modlitwy. Nieraz bowiem trudno ogarnąć wszystkie konsekwencje tego, co się wydaje miłe i pożądane.
Pożądany i miły wydaje się na przykład spadek inflacji, która przez długie lata pożerała nasze dochody, a wciąż jeszcze lubi sobie podjeść wbrew surowym zaleceniom dietetyków z Ministerstwa Finansów i Rady Polityki Pieniężnej. Niemniej inflacja kły już straciła i z pensjojada zrobił się turkuć podjadek. O tym marzyliśmy przed laty, gdy człowiek wychodził rano do kiosku po dwie gazety, ale zanim doszedł, stać go było tylko na jedną. Już prawie mamy to, czego chcieliśmy. Niestety, okazało się, że słodki smak zwycięstwa jest zaprawiony szczyptą goryczy. Tak się jakoś dzieje, że to, za co musimy zapłacić — prąd, ogrzewanie, czynsz — drożeje równo (właśnie zaczął się sezon przysyłania nowych decyzji o zwiększonym wymiarze kary), natomiast walka z inflacją odbywa się za pomocą tego, co moglibyśmy ewentualnie sprzedać, na przykład naszą pracę. Przeciętny emeryt czy pracownik tzw. sfery budżetowej, ale coraz częściej także osoby działające w sektorze prywatnym mają nieodparte wrażenie, że ich dochody są główną bronią w tej wojnie. Podobnie myślą rolnicy, ponieważ relatywnie taniejąca żywność mocno inflację w ubiegłych latach hamowała. Efekt jest taki, że jeszcze parę lat temu wydawało się, iż można swoją pozycję materialną poprawić, zaciągając kredyt — pensje wówczas dość żwawo rosły, więc można było mieć nadzieję, że wystarczy i na opłaty stałe, i na raty. Nie wystarcza. Sądzę, że wiele niezadowolenia ma źródło właśnie w tym rozziewie między planami i zaciągniętymi już zobowiązaniami a możliwościami.
Zmniejszająca się inflacja, która w naszym kraju objawia się zmniejszeniem dochodów sporej części społeczeństwa, powoduje, iż stosunkowo niewielu wchodzi na drogę bogacenia się, coraz wątlejsza i bardziej mityczna staje się klasa średnia. Gdy słyszymy, że w Polsce rośnie obszar biedy, to pomyślmy czasem, że najlepszymi sojusznikami biednych mogą stać się bogaci. Właściwie tylko oni mogą dostarczyć biednym brakujących pieniędzy. Wraz ze wzrostem zamożności pojawia się zapotrzebowanie na różne niedostępne przedtem dobra, a co za tym idzie i na pracę. Marzenia o zatrudnieniu w dużej firmie do emerytury są dzisiaj mrzonką, ale część problemów bezrobotnych mógłby rozwiązać popyt na usługi. Unowocześnianie wsi kuleje, bo nikt nie jest tak bogaty, żeby zatrudniać fachowców, zamiast samemu siać, orać, zbierać, budować, naprawiać, sprzątać i cerować. Brak klasy średniej rzutuje też na wygląd naszej demokracji. Narzekamy na niskie morale polityków i domagamy się społeczników, ale kto ma dzisiaj czas na społeczną działalność, jeśli od rana do wieczora zajęty jest walką ze skutkami malejącej inflacji?
opr. mg/mg