O Unii z większą precyzją

Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (22/2001)

Różnica zdań co do możliwej daty przyjęcia Polski do Unii Europejskiej o mały włos doprowadziłaby do dymisji Jacka Saryusza-Wolskiego — szefa urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, na pewno zaś położyła się cieniem na wizycie premiera Jerzego Buzka w Brukseli. Tymczasem wydaje się, że źródłem „drobnego nieporozumienia” — jak nazwał je premier Buzek — które jednak urosło do rangi politycznego skandalu, było pomieszanie pojęć. Czym innym bowiem jest data, kiedy Polska zakończy dostosowywanie swojego prawa do norm unijnych i osiągnie gotowość przystąpienia do „piętnastki” (zdaniem premiera, ma to nastąpić 1 stycznia 2003 r.), czym innym zaś możliwość jej przyjęcia przez UE. Mówiąc o roku 2004, Jacek Saryusz-Wolski miał na myśli właśnie gotowość Unii do przyjęcia nowych członków, w tym Polski. Zresztą nie był pierwszym, który wymienił tę datę. Przed miesiącem publicznie mówili o niej: Jan Kułakowski, główny negocjator z Unią, Tadeusz Mazowiecki, przewodniczący Komisji Prawa Europejskiego, oraz premier Jerzy Buzek. Minister Spraw Zagranicznych Władysław Bartoszewski stwierdził wręcz, że prawdopodobną datą przyjęcia Polski do Unii Europejskiej jest rok 2005. Dlaczego więc wypowiedź Saryusza-Wolskiego wywołała taką burzę?

Premier Jerzy Buzek utrzymuje, że Polska spełni wymagania prawne Unii i zakończy uzgodnienia najpóźniej w przyszłym roku — tak by możliwe było nasze przyjęcie do UE na początku 2003 r. Tej dacie podporządkowany jest kalendarz prac dostosowawczych w kraju. O tych założeniach jest również poinformowana Komisja Europejska. Jednak trzeba pamiętać, że Polska sama wyznaczyła ten termin. Ze strony UE do tej pory nie padły w tej sprawie żadne konkrety. Mówi się jedynie o bardziej lub mniej realnych terminach rozszerzenia piętnastki. Wiadomo, że od 2002 r. w budżecie UE czekają pieniądze na nowych członków. Z drugiej strony proces zatwierdzania przez parlamenty „piętnastki” traktatów z kandydatami potrwa co najmniej do 2005 r. Opóźnienia w przyjęciu nowych członków wynikają nie tylko z tego, że sama Unia dopiero w grudniu ubiegłego roku uzgodniła zmiany pozwalające na jej rozszerzenie. Sami też nie jesteśmy bez winy. Zdarza się, że strona polska nie nadsyła na czas dokumentów, nie dotrzymuje terminów, a jej wygórowane i sztywne żądania w niektórych kwestiach blokują rozmowy.

Rząd może więc utrzymywać 2003 r. jako datę gotowości Polski przystąpienia do Unii Europejskiej. Nie należy jednak podsycać złudzeń, że wtedy właśnie wejdziemy do struktur europejskich.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama