Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (26/2001)
Komentarze polityczne nie mieszczą się w wizjerze naszych 'Dylematów', w których - jak nazwa wskazuje - zajmujemy się sytuacjami wymagającymi trudnego wyboru między różnymi możliwościami, mającymi za sobą swoje racje. Jednak przebieg i wynik wyborów brytyjskich do Izby Gmin nasunął komentatorom politycznym szereg spostrzeżeń ogólniejszej natury, wartych odnotowania przez tych, którzy interesują się tokiem i trudnościami życia społecznego. Dlatego mając na oku to, co się u nas dzieje, zwróćmy poniżej uwagę na niektóre refleksje poczynione przez obserwatorów wyborów z 8 czerwca.
Wszyscy podkreślali fakt, że w ponadstuletniej historii Partia Pracy wygrała drugie pod rząd wybory. Partia Pracy to partia socjaldemokratyczna, a więc tradycyjnie programowo bardziej zatroskana o to, jak dobra dzielić, niż jak je wytwarzać. Stąd przyjęło się, że konserwatyści, rządząc, dbają o stan gospodarki, a ponieważ nie może się to obejść bez oszczędzania, zostają zmienieni przez socjaldemokratów, którym jednak rozdawnictwa starcza na jedną kadencję. Ten schemat został przełamany, stąd pytanie: co i jak się zmieniło? Czy program (angielskich) socjaldemokratów? Czy nauczyli się mądrego (czyli oszczędnego) obchodzenia się z (cudzymi, bo podatników) pieniędzmi?
Inaczej niż przed czterema laty, zwycięzcy nie wpadali w euforię. Nie było żadnego triumfalizmu, przeciwnie, nie brakło słowa "pokora". Bo też zdają sobie zwycięzcy sprawę, że nie będzie można nadal odkładać naglących decyzji, prowadzić polityki nienarażania się nikomu. Trzeba będzie podjąć problem zamiany funtów na euro, zabrać się za naprawę służby zdrowia, szkolnictwa, transportu publicznego. W poprzedniej kadencji rząd laburzystowski przez dwa lata mógł być uznawany za kompetentny, bo faktycznie kontynuował program poprzedników, a niepowodzenia tłumaczył zaniedbaniami czy polityką poprzedniej, konserwatywnej ekipy. Tej wymówki już nie będzie, obejmuje się przecież schedę po sobie samym. Teraz nie można już odkładać reform i modernizacji. Zwłaszcza że Partia Pracy podczas kampanii wyborczej podnosiła jako swe najpilniejsze cele i zadania właśnie opiekę zdrowotną, oświatę, transport i bezpieczeństwo. Wraz ze zwycięstwem wybiła godzina prawdy - bo skończyły się możliwości czerpania z dorobku i zasobów poprzedniego rządu.
Konserwatyści zachowywali się tak, jakby w ogóle nie wierzyli w wygraną; odnosiło się wrażenie, jakby nie chcieli wygrać! Czyżby zniechęciły ich sondaże przedwyborcze? Na dodatek zapomnieli, że partia startująca w wyborach winna demonstrować jedność i zwartość, zamiast tego wyborcy obserwowali swary i rozdarcie. Podczas gdy laburzyści unikali najtrudniejszych politycznie tematów, mianowicie stosunku do wspólnej waluty europejskiej, to konserwatyści drażnili nim wyborców. Wplecione w kampanię hasła nacjonalistyczne nie wywołały spodziewanego rezonansu. Wpadli też konserwatyści podejmując w kampanii wyborczej problem podatków. Mieli wprawdzie bardzo sensowny i rzeczowy program ich obniżenia, ale zamiast zdobyć wyborców, przestraszyli ich - bo za obniżeniem podatków idzie obniżenie wydatków publicznych, a przecież każdy chętnie słucha obietnic, że państwo 'da pieniądze' (widocznie wyborca liczy, że to on dostanie, a zabiorą innym). W efekcie konserwatyści zostawili laburzystom cały środek sceny politycznej. A wyborcy uwierzyli tym, co zapewniali, że zrobią to, co już przed poprzednimi wyborami zapowiadali, że zrobią, a nie zrobili.
Jednak tych wierzących jest coraz mniej, co zaznacza się spadającą
frekwencją wyborczą. I to też nie jest zjawiskiem wyłącznie brytyjskim.
opr. mg/mg