Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (33/2001)
Byłem w warszawskich Łazienkach na koncercie na powodzian organizowanym przez Polską Akcję Humanitarną. W stylowym Teatrze na Wyspie występowali muzycy, aktorzy i aktorki krążyli z puszkami wśród niedzielnej publiczności, sypały się monety i banknoty. W tym odświętnym nastroju ludzie przeżywali to, że są dobrzy i że są razem, wśród innych okazujących dobroć. Ci wszyscy, którzy złożyli datki poczuli się w jakiś sposób oswobodzeni od wizji cudzego nieszczęścia. Nie musieli myśleć o zawilgoconych murach, zerwanych podłogach, rozklejonych meblach, o pościeli zamulonej i śmierdzącej wypłukanym szambem. Można było na chwilę ucieszyć się słońcem, wyjrzeć jak godnie bierze udział w zbiórce ambasador Argentyny, posłuchać jak gra Chopina pani Kobayaschi, Japonka, która wybrała Polskę.
A po estradzie samowolnie i dumnie spacerował paw, od czasu do czasu zbliżał się do przygotowanych dla jazzmanów instrumentów, delikatnie dziobał w bęben i nadsłuchiwał. Z pewnością został sfilmowany, kamer było mnóstwo.
Wielkie i małe, publiczne, radiowe, telewizyjne zbiórki pieniędzy, parafialne, caritasowskie, komitetowe zbiórki darów ogarnęły całą Polskę. Pomoc dociera - chwalą media - do wszystkich poszkodowanych. To jest trochę polska specjalność - złe chwile przemieniać w dobre doświadczenia. Boję się jednak, aby nie zabrakło refleksji, namysłu, boję się, że motywacje mają tylko charakter emocji, choćby najlepszych, najserdeczniejszych. Można spodziewać się, że rozumne, mniej lub bardziej skuteczne wnioski wyciągną z dni wielkiej wody i wielkiej pracy samorządowe i państwowe instytucje, społeczne fundacje. Poprawią organizację, koordynację, systemy łączności. Czy jednak społeczeństwo jako całość podejmie odpowiednią refleksję? Czy tworzące opinię społeczną elity zabiorą głos, postawią pytania? Bo chyba jest o co pytać po takich doświadczeniach, w takim momencie politycznym.
Najważniejszym z pytań, które mnie nawiedzają, jest pytanie o współdziałanie prawa i obyczaju. Prawo stanowić musi między innymi o tym, co się należy obywatelowi w sytuacji katastrofy, co państwo musi mu dać. Podobnie prawo stanowi, jakie dodatkowe obciążenia państwo może zwalić na barki pozostałych, nie dotkniętych stratami obywateli. Jest jednak sprawą obyczaju, przyzwoitości, wychowania to, że ludzie pomagają sobie nieprzymuszeni prawem, dają, chociaż nie muszą. Co więcej, okazuje się, że najskuteczniejsza jest pomoc pochodząca z bliska - pomoc rodziny, sąsiadów, parafii, miejscowych stowarzyszeń i samorządów. Ona działa najszybciej, najlepiej i daje właśnie to, co najpotrzebniejsze.
Jednocześnie jednak dają się słyszeć głosy, że człowiek dostający pomoc "z góry", od struktur państwowych, czuje się jakby lepiej, mówi sobie - dostaję, co mi się należy. A ten, który dostał od sąsiada, ciotecznych, kuzynów, czuje nieraz, że dostał jałmużnę, że jest "dziadem". Widać więc, że ważne, jak się daje, jakie temu towarzyszą słowa i gesty. Do świadczenia pomocy, do przyjmowania pomocy potrzebne jest wychowanie w duchu wzajemnej ufności, w poczuciu braterstwa. Potrzebne jest płynące z tego wychowania poczucie - dziś biorę, bo jestem w kłopocie, wczoraj jednak ja dawałem i pojutrze znów dam temu, kto wpadnie w tarapaty.
Im mniej dobrego obyczaju, wzajemnego zaufania, wychowania do braterstwa, tym więcej trzeba drobiazgowych ustaw regulujących wszystkie międzyludzkie sytuacje. Im mniej spontanicznej dobroci, tym ważniejsza jest potęga i wszechobecność państwa. Ewentualna, ale prawdopodobna dominacja SLD oznaczać będzie dalsze osłabianie tradycji dobrych obyczajów, wzajemnego zaufania, oznaczać będzie także państwo dążące do monopolu w rozwiązywaniu wszystkich spraw ludzkich. Niezależnie od tego, jak zamierzamy głosować, bronić trzeba prawa rodziny do wychowania w dobroci, obowiązku szkoły do wychowania wedle tych zasad przyzwoitości i kultury, jakie zaszczepia rodzina.
opr. mg/mg