Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (36/2001)
„Społeczeństwo ma prawo wiedzieć o politykach wszystko, no prawie wszystko" - takie „prawdy życiowe" obwieszczali ostatnio politycy. Nawet ci, których uważałem za rozsądnych, włączali się w chór popierający ujawnianie stanu majątkowego posłów.
„Obywatele mają prawo wiedzieć, co posiada kandydat na posła". Tak brzmiała zgodna opinia parlamentarzystów. Myślę, że była to zgodność pozorna, przytomni na umyśle poczuli się bezradni wobec siły demagogii i aby-uniknąć przewalcowania zaśpiewali jak wszyscy. Tym razem brakło odważnego, który powiedziałby śmiało, że ujawnianie szerokiej publiczności posiadanego majątku (np. w Intemecie) to efekciarska gra pod publiczkę, zaś zobowiązywanie polityków do takiego obnażania się to naruszenie podstawowych praw osoby.
Nie zgadzam się z głosami takimi, jak przytoczone wyżej. Nie tylko dlatego, że często brzmiały fałszywie. Przede wszystkim ze względu na podstawowe prawa człowieka, które przysługują politykowi jak każdej innej osobie. Polityk ma, jak każdy inny, prawo do tego, by ciekawscy nie zaglądali mu do kieszeni. Decydując się na udział w życiu publicznym podejmuje ryzyko, że będzie wzięty na język. Że będą go podglądać, posądzać, odsądzać od czci i wiary. Do niego należy decyzja, czy warto ponieść te koszta dla realizacji ambicji politycznych. Od niego też zależy, jak się zachowa, gdy zaczną (zasadnie lub nie) „prać brudy". Także to, czy zachowa się godnie czy też zacznie się obnażać. Natomiast nałożenie prawnego obowiązku publicznego spowiadania się z majątku budzi mój sprzeciw, uważam to za niebezpieczny precedens naruszania praw człowieka.
Znane są motywy, jakie wysuwano: walka z korupcją. Jest faktem, że rozmiary korupcji są przerażające. Ale - po pierwsze: to wcale nie tak, by brak było prawa pozwalającego uporać się z nią. Istnieją przecież organa państwowe władne skontrolować majątek każdego z nas. Tzw. publiczność może jedynie „opowiadać sobie", a doświadczenie uczy, że takie opowieści nie zapobiegają korupcji ani z niej nie leczą. Ponadto: rozpanoszyła się u nas taka maniera, że jak coś źle funkcjonuje, uchwala się ustawy. A zazwyczaj bywa tak, że odpowiednie ustawy są od dawna, tylko ich się nie stosuje. Powiększanie stosu ustaw w tej samej sprawie nie naprawia sytuacji, przeciwnie, ułatwia ich obejście.
Po drugie: można by przyjąć, że decydujący się na czynny udział w życiu politycznym akceptuje - bo z góry o tym wie - zaglądanie mu do kieszeni. Nie widzę jednak racji, dla których miałoby to dotyczyć tylko parlamentarzystów czy członków rządu. Jeśli już, to trzeba by obowiązek publicznego ujawniania majątku nałożyć na wszystkich, którzy otrzymują jakiekolwiek pieniądze publiczne, a więc wszystkich opłacanych z kasy państwowej czy samorządowej. Bo oni wszyscy są narażeni na pokusę korupcji: urzędnicy (za przyspieszenie załatwienia sprawy), nauczyciele (za lepszy stopień), menedżerowie spółek Skarbu Państwa, lekarze, nawet konduktor w pociągu... Oznaczałoby to, że stan posiadania wszystkich takich osób byłby znany nie tylko fiskusowi, ale też sąsiadom, znajomym... każdemu kto tylko by się tym zainteresował. Czy wyobrażamy sobie życie w takich warunkach?
Wszystko to stąd, że w społeczeństwie medialnym funkcjonują chodliwe tematy. Ktoś rzuci hasło, dziennikarze je nagłaśniają i skutecznie udramatyzują, wytwarza się tzw. opinia publiczna, którą łatwo wykorzystać dla celów politycznych, czyli dla zyskania poparcia dla siebie i wątpliwej jakości inicjatyw.
Gdy chodzi o polityków, to zupełnie nie interesuje mnie ich stan posiadania ani wiele innych ich spraw osobistych, o których rozpisują się gazety, które dawniej zwano brukowcami. Interesuje mnie natomiast ich znajomość problemów państwowych, umiejętność ogarnięcia interesów całego społeczeństwa i sposób traktowania człowieka. Interesuje mnie też - oczywiście - ich uczciwość. Ale osądu o tym nie wyrabiam sobie na podstawie deklaracji - ani majątkowych, ani żadnych innych.
opr. mg/mg