Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (39/2001)
"Człowiek to istota, która sama siebie definiuje". Tak sformułowane zdanie brzmi jak definicja, ale faktycznie jest tylko opisową wypowiedzią o człowieku, i to jedną z wielu, jakie przytrafia nam się słyszeć. Bo tak naprawdę nie da się człowieka ściśle zdefiniować, tzn. nie da się zbudować zdania, w którym zmieszczono by zwięźle wszystko, co należy do istoty - każdego - człowieka i co odróżnia człowieka od wszystkich innych bytów. Wypowiedzi o człowieku, nazywane nieraz definicjami, mają charakter roboczy: podkreślają jakieś cechy, które w danym kontekście uznajemy za ważne i które pozwalają nam wytłumaczyć zachowania czy potrzeby człowieka (np. "człowiek istota społeczna", "człowiek byt rozumny", "człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boże"). Chodzi ponadto w tych wypowiedziach o zwrócenie uwagi na to, co nas różni od innych bytów. Właśnie chęć odróżniania się od innych skłania nas "na co dzień" do ciągłego definiowania się. Oczywiście, każdy jest sobą, bytem niepowtarzalnym, podmiotem wolnym i budującym swoją osobowość, jednostką żyjącą wespół z innymi, ale przecież nie roztapiającą się w masie. Jest własnym "ja" i ma świadomość owego "ja". Tej świadomości daje wyraz - czasem wysuwając roszczenia, czasem dając świadectwo, czasem szukając bratnich dusz...
Ważne jednak i wręcz istotne jest, jak układa się owo "ja" do innych zaimków, do "ty", "on", "oni", "wy". Czy jest to "ja" celnika czy faryzeusza? "Ja" wyłącznego posiadacza prawdy, "prawdziwego" patrioty, "jedynego" sprawiedliwego, nieskazitelnego i oświeconego... "Ja nie taki jak tamci" - powiada faryzeusz, określając się po to, by innych potępić, oszkalować, okazać im wzgardę (zapewniając zarazem, jak to kocha bliźnich). Takie "ja" jest pyszne, nienawistne, odcinające się, zamknięte w sobie, obracające się wyłącznie w kręgu ludzi wzajemnie sobie schlebiających, definiujących swe "my" przez negację czy zgoła agresję. Właśnie agresja jest czynnikiem łączącym mnogość takich "ja" w "my": "my, przeciwnicy..." - i tu wstawia się różne hasła (np. globalizacji) czy osoby (w które - jak to u nas - wali się z lewa i z prawa), a tak naprawdę to tym zwalczanym przeciwnikiem jest człowiek, ten "nie nasz człowiek".
Wysoce to niechrześcijańskie, niezależnie od szyldu. Bo chrześcijanin definiuje się przez solidarność. Nie chodzi o solidarność kibiców, fanów jakiegoś idola czy grupową, lecz o solidarność ludzką, wyrosłą z przekonania, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga Ojca, skażeni skutkami grzechu pierworodnego, powołani do chwały wiecznej, obdarowani jednym niepowtarzalnym życiem, z którego zdamy kiedyś sprawę. Wyrażając to samo językiem świeckim: chodzi o solidarność wyrosłą z opartego na doświadczeniu życiowym przekonania o wspólnej kondycji ludzkiej.
Tak pojęta solidarność każe nam definiować się nie przez przeciwstawianie się innym i odcinanie od nich, lecz przez podkreślanie cech wspólnych. Także nasi przeciwnicy (przecież nie "wrogowie", bo używanie tej nazwy nie przystoi chrześcijaninowi) mają takie same cechy jak my, składające się na "człowieczeństwo", na pojęcie "osoby ludzkiej". Im więcej cech podobnych czy zgoła tożsamych (czyli wspólnych) uchwycimy w nas samych i u innych, tym pełniej zdefiniujemy człowieka. A siebie samego określamy najlepiej wtedy, gdy znajdujemy u siebie te cechy, które krytykujemy u bliźnich. Nie łudźmy się: ludzie różnią się, ale znów nie tak bardzo.
opr. mg/mg