Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (45/2001)
Biskup Fulgencjusz z Ruspe (+533) napisał o Wandalach, że są tak przeciwni sztuce pisania, iż ciągną na tortury każdego, kto potrafi napisać chociażby swoje imię. Biskup Fulgencjusz na pewno przesadził, prawdą jest natomiast, że ówczesne narody germańskie uważały analfabetyzm za cnotę albo przynajmniej czyniły zeń cnotę. Ich zdaniem, sztuka czytania i pisania nie przystoi dzielnemu i skutecznemu wojownikowi, który zamiast pióra ma przecież nosić miecz. Człowiek wolny u Germanów to taki, który jest zdolny do noszenia broni — miał on też głos na wiecu, gdy wybierano króla lub decydowano o wojnie (tzw. demokracja wojenna). Pióro uznawano za narzędzie mało przydatne w bojach, co więcej, umiejący czytać i pisać uchodzili za nienadających się do rzemiosła wojennego — a więc za takich, z którymi nie trzeba się na serio liczyć. Analfabetyzm panował wśród tych narodów jeszcze długo po ich zetknięciu się z kulturą antyczną (przy czym niektóre z nich — np. Frankowie — były dość chłonne i otwarte na dziedzictwo starożytności, inne szczepy okazywały się bardziej oporne i odporne).
Na tle tej nieukrywanej wówczas niechęci do pisma uderza jednak jedno zjawisko, mianowicie spisanie przez narody germańskie swych praw: po zetknięciu się z kulturą rzymską Wizygoci, Longobardowie, Burgundowie spisywali swe szczepowe prawa, co wszakże wcale nie było konieczne, nie miało większego znaczenia dla ich skuteczności, a w postępowaniu sądowym można było bez tego obejść się tak jak dawniej.
Podejmując pytanie — po co więc spisywano te prawa? — badacze doszli do wniosku, że jednym z decydujących motywów były względy prestiżowe. Narody germańskie zrównały się w ten sposób z Rzymianami: „my też mamy pisane prawo”. Szczep stawał się przez to „społecznością prawną”, a jego władca chodził odtąd w blasku „stanowiącego prawa” — na wzór królów starotestamentowych czy cesarzy rzymskich (stosownie do zasady rzymskiej, że imperator jest zbrojny nie tylko w armie, lecz także w ustawy, dzięki czemu może rządzić zarówno w czasie wojny, jak i pokoju). Posługiwano się przy tym (z wyjątkiem Anglosasów) łaciną, co miało podkreślić „prawdziwość” ich prawa, jego równorzędność z prawem rzymskim. Przy czym nie treść była najważniejsza, lecz forma, sam fakt spisania. Przywiązywano dużą wagę do formy graficznej, pismo musiało być „piękne”, teksty bogato ilustrowane, szata zewnętrzna miała robić wrażenie (mimo że do „czasów telewizji” brakowało jeszcze półtora tysiąca lat!).
Owe spisane „ustawy barbarzyńców” miały wprawdzie naśladowniczą, kopiowaną formę prawa, ale ich znaczenie było raczej symboliczne. Służyły „dowartościowaniu” narodów i ich władców, stanowiły dowód wyższego poziomu kulturowego i cywilizacyjnego. Nie przypadkiem napisano w przedmowie do spisu prawa Franków, że górują oni nad innymi narodami germańskimi nie tylko siłą militarną, lecz także autorytetem prawnym.
Dlaczego piszę o tym? Bo nasuwają mi się analogie: oto bowiem publicznie występują tacy, co to prawo mając w pogardzie, naprawdę cenią tylko siłę, ale konstytucją wymachując, swojego ucywilizowania dowieść pragną. Prawo nie jako reguła zachowania, lecz jako zasłona dymna?
opr. mg/mg