Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (2/2002)
W noc sylwestrową 2001/ 2002 r. dokonano gigantycznej operacji — największej w historii świata wymiany pieniądza: w 12 państwach europejskich (oraz w Państwie Watykańskim) waluta handlowa została zastąpiona wspólną, jednolitą — euro. Między innymi — Grecy pożegnali się z drachmą, którą posługiwali się przez 2700 lat (por. Łk 15,9), Niemcy zrezygnowali z marki, która przecież urosła do symbolu potęgi gospodarczej. Wypada przyznać, że operację wymiany przeprowadzono perfekcyjnie oraz przy dużej akceptacji społecznej i wręcz aplauzie ludności, tak przynajmniej wyglądało to w przekazie telewizyjnym oraz w relacjach naocznych świadków.
Wprowadzeniu jednolitej waluty towarzyszą duże nadzieje: rynek stanie się bardziej przejrzysty, wymiana handlowa będzie uproszczona i tańsza, wzmocni się pozycja Europy. Są to — oczywiście — nadzieje, oczekujące weryfikacji. Pozytywne prognozy zdają się już dziś znajdować potwierdzenie w jednym fakcie: wielu polityków przyznaje się do ojcostwa wspólnej waluty europejskiej. Zazwyczaj jest przecież tak, że sukces ma wielu ojców, niepowodzenie zaś bywa przeważnie sierotą. Skoro dawni przeciwnicy euro zmienili zdanie (zwłaszcza ci, co ongiś znajdując się w opozycji byli przeciw, a teraz jako rządzący wskazują na własne zasługi), to widocznie są przekonani o celowości przejścia „na euro”.
A przecież jeszcze dziesięć lat temu, po układzie z Maastricht, większość mieszkańców owych krajów była przeciwna zmianie waluty. Wiadomo było, że gdyby urządzono referendum, w większości krajów wypadłoby ono negatywnie, komentatorzy prześcigali się w rejestrowaniu krytycznych, sceptycznych opinii społecznych. Kiedy zorientowano się, że pomysł wprowadzenia euro traktuje się serio, zaczęto ludzi straszyć i ostrzegać. Boć różnica między niemiecką marką i grecką drachmą czy portugalskim escudos rzucała się w oczy. Jak zwykle w takich sytuacjach, znaleźli się populiści usiłujący wykorzystać sceptycyzm i niedowierzanie ludzi, w kampanii przeciw euro nie brakło demagogii. Zabierali głos eksperci (przeważnie samozwańczy czy na takich na doraźny użytek kreowani) i wytaczali „argumenty” ciężkiego kalibru: ekonomiczne, społeczne, polityczne — oraz, oczywiście, odwołujące się do uczuć patriotycznych oraz do tradycji narodowej. Znane osobistości życia publicznego również dały się wciągnąć w kampanię przeciw euro (a przy okazji także „antyeuropejską”), nie żałowano pieniędzy na publikacje czy płatne ogłoszenia. „Euro nie spowoduje cudu gospodarczego” — przestrzegano, tak jakoby ktoś cudu się spodziewał czy go obiecywał.
Tym bardziej więc zaskakuje, że mimo rozsiewanych strachów i czarnowidztwa euro spotkało się z tak — jak widać — przychylnym przyjęciem. Fakt, że 370 milionów ludzi będzie posługiwać się jedną, wspólną walutą, ma znaczenie nie tylko ekonomiczne. Zamiast pieniądza, który ludzi dzielił, znalazł się w obiegu pieniądz łączący ludzi i umacniający ich świadomość wspólnotową. Obserwowaliśmy również, że europejska reforma walutowa nie jest też obojętna dla nas — i to już dziś. Żadna propaganda antyeuropejska nie powstrzyma poszerzania się „europrzestrzeni”, bo do tego musi prowadzić każda odpowiedzialna polityka państw, które jeszcze pozostają poza nią. Kiedy przed dwudziestu laty zaczęto mówić o wspólnej walucie europejskiej, uznawano to za nierealistyczne mrzonki. Kiedy przed dziesięciu laty powzięto pierwsze decyzje, przeważały reakcje negatywne. A dziś ludzie cieszą się z nowej waluty i wiążą z reformą duże nadzieje...
Bo w Europie „zawsze już” rozumiano, że pokojowe współżycie tak wielu narodów na tak małej przestrzeni wymaga podejmowania wciąż na nowo wysiłków zmierzających do integracji narodów i tworzenia wspólnych instytucji europejskich.
opr. mg/mg