Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (18/2002)
Czytam wydany niedawno pierwszy tom „Dziennika wypadków” Estreichera. Nie da się ukryć, przygnębiająca to lektura. Ale jak mogłoby być inaczej, skoro obejmuje on lata 1939—1945, lata tragiczne dla Polski i Polaków. Autor uważa, że Polska została zdradzona, pisze też o „przegranej koncepcji politycznej”.
To, co dzisiejszego czytelnika najbardziej deprymuje, to notatki o zachowaniach naszych rodaków skupionych wokół rządu emigracyjnego. Autor wystawia Rządowi polskiemu na emigracji w sumie notę pozytywną, ale z notatek wynika, że większość posiedzeń rządu to kłótnie i awantury i to — co gorsza — przeważnie w związku ze sprawami personalnymi. Toczono ciężkie walki wewnętrzne o obsadę stanowisk, powołanie jednych powodowało rozjątrzenie drugich (ale zdarzali się też tacy, co ustępowali, „aby nastała święta zgoda”). Zanotował 1.08.1940: „Kłócą się i kłócą w rządzie jak za najlepszych czasów”, a 31.08.1940: „jeden minister szczuje przeciw drugiemu, niesmaczne to wszystko, bez sensu”. Nie ogólnie, lecz o nazwiskiem wskazanych osobach pisze: „intrygują”, „jątrzą”, „chodzą po mieście i wygadują niestworzone rzeczy”, o niektórych twierdzi, iż „zależy im na zaostrzeniu konfliktu” — wywołuje się kryzysy, którymi potem „wszyscy są zmęczeni”. W „Dzienniku” mnóstwo przykładów nielojalności, podstawiania nogi, szantaży, donosów, także do władz brytyjskich. Pod datą 16.09.1943 zamieszcza listę „głównych opozycjonistów siejących ploty i intrygi”. Pisze o nich: „Nie mając zaspokojonych ambicji, ciągle rozdrażnieni, zawistni, rozhisteryzowani, robią opozycję, szeptają, biegają do Prezydenta, roznoszą ploty, zamęt czynią i myślą, że są mężami stanu”. Intrygowano tak, że aż Churchill nieraz się zdenerwował... Estreicher nie twierdzi, że jest obiektywny, stara się — jak pisze — oddać to, co czuje lub spostrzega.
Niedawno jedna z gazet opublikowała tekst angielskiego profesora polityki społecznej o Polakach pracujących obecnie w Wielkiej Brytanii. Autor poświadcza im przedsiębiorczość, „usposobienie wolnorynkowe” i zgoła „amerykańską mentalność”. Charakteryzuje ich jako indywidualistów, ograniczających swe znajomości — inaczej niż np. Turcy czy Kurdowie — do kilku zaufanych osób. „Polaków — pisze autor — cechuje niski poziom wzajemnego zaufania. Rywalizują ze sobą bezwzględnie, dla zdobycia pracy wykonywanej przez drugiego nie cofają się przed donosem do władz, nawzajem się wykorzystują, a zobowiązań nie dotrzymują. Handlują pracą, nie ma mowy o pomocy bezinteresownej. W ich rozmowach dużo wzajemnych żalów, pretensji, oskarżeń i ciągła nuta podejrzliwości”.
Przywołane teksty pochodzą z różnych czasów i od różnych autorów, Polaka i Anglika. Co w nich uderza, to zgodność obserwacji i oceny zachowań Polaków w Anglii.
Tyle się u nas mówi i pisze o zdemoralizowanym Zachodzie, tyle obaw, że to zło stamtąd przewali się na nas. Okazuje się jednak, że tam boją się, by nasz polski styl współżycia nie rozpowszechnił się u nich. Na szczęście słychać u nas zatroskane, acz krytyczne, trzeźwe i przytomne głosy przestrzegające, by nie zwalać odpowiedzialności na innych, lecz postawić sobie pytanie o profil naszego chrześcijaństwa. „To jest nasz główny problem”, jakże słusznie zauważył jeden z hierarchów.
opr. mg/mg