Znowu powiało hipokryzją

Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (29/2008)

Rozmowy o tarczy antyrakietowej zepchnęły w mediach na dalszy plan dyskusję o traktacie lizbońskim. Ale tylko do czasu sejmowej debaty nad rezolucją wzywającą Lecha Kaczyńskiego do złożenia podpisu ratyfikującego ów traktat. Oświadczył on bowiem, że po referendum irlandzkim jest to martwy dokument. Cóż, dla prezydenta jest to ważny test wiarygodności i odpowiedzialności.

Przy okazji odżyły spory pomiędzy eurofederastami a uniosceptykami. Pierwsi mówili, że prezydent musi złożyć podpis w imię solidarności europejskiej, która jest gwarantem naszej stabilizacji energetycznej. Drudzy odpowiadali, że to przykład dobrze ilustrujący, jak się ta solidarność realizuje i przypominali, że Niemcy już dawno dogadali się w tej sprawie - poza naszymi plecami - z Rosjanami. A martwić się nie ma czym, bo w tej sytuacji nadal powinien obowiązywać system nicejski, dla Polski znacznie korzystniejszy. Na cóż więc rozdzierać szaty?

Wcześniej referenda we Francji i Holandii odrzuciły konstytucję, więc ją przepoczwarzono w traktat, któremu teraz mieszkańcy Zielonej Wyspy powiedzieli „nie". Sprawa jest więc przesądzona: proces ratyfikacyjny wygasł, a wraz z nim ideologiczno-polityczny projekt budowy europejskiego „super-państwa". Dlaczego więc wpływowi politycy europejscy mówią, że proces należy kontynuować, jakby nic się nie stało? Sami przecież ustalili te zasady. Zdaniem prezydenta Czech Vaclava Klausa, UE nie powinna łamać własnych reguł. Za to prezydent Francji wystąpił z połajankami pod adresem Lecha Kaczyńskiego, że jego podpis to „kwestia moralności", bo „słowa należy dotrzymywać". Ejże, zamiast stroić się na moralizatora, Nicolas Sarkozy mógłby te słowa odnieść do siebie. Wprawdzie nie zamierzam mu wypominać, że zyskał sławę łowelasa, ale przypomnę choćby to, że zapowiadał bojkot ceremonii otwarcia igrzysk w Pekinie, a niedawno zmienił zdanie. Zaś co do samego traktatu: skoro ustalono, że do jego ratyfikacji konieczna jest jednomyślna zgoda wszystkich państw, to należy dotrzymać słowa, zgodnie z rzymską zasadą prawną: pacta sunt servanda. Skąd więc ta hipokryzja?

Przypomnijmy, że także w Niemczech prezydent nie składa podpisu, bo kilku deputowanych do Bundestagu zaskarżyło traktat do Trybunału Konstytucyjnego, który ma orzec, czy jest on zgodny z konstytucją. Czesi również zastrzegli sobie, że ratyfikacja będzie możliwa dopiero po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego. A lada moment uczyni to również Austria. Tymczasem pojawiły się groźby o Europie „dwu prędkości" i zapowiedzi, że to kres dalszego rozszerzania UE. Irlandia dostała czas do października na „wyjście z impasu", więc ciekawe co nastąpi po tym terminie: powtórne referendum, szantaż, próba przekupstwa, czy groźba wykluczenia ze struktur unijnych?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama