O Wojciechu Jaruzelskim i książce Danuty Wałęsowej
Nie spodziewałem się niczego oryginalnego po naszych „wolnych” mediach w związku z rocznicą wprowadzenia stanu wojennego. Jak zwykle odgrzewane kawałki, mówiące o generale, któremu nieliczni przedstawiciele Polaków nie dają spokojnie odejść z tego świata, komunikaty dla kierowców i przechodniów o tym, gdzie mogą spodziewać się w tych dniach utrudnień drogowych w stolicy, a nadto oczywiście sondaże, które mówią o przekonaniu Polaków o konieczności wprowadzenia stanu wojennego.
To ostatnie jest zaiste ciekawe, gdyż środki społecznego przekazu (te „zaprzyjaźnione i odbite”) z jednej strony podają wciąż i wciąż, że młodzi Polacy nie pamiętają nawet daty wprowadzenia stanu wojennego, a z drugiej strony rozgłaszają sondaże, w których jakąś część stanowi ta właśnie grupa ludzi, oceniające wydarzenie, którego nawet nie pamiętają. Jest w tym jakiś brak logiki, lecz czegóż żądać od osób przyzwyczajonych do tego, że należy wypowiadać nawet zdania durne, byle modne. Jedyną chyba nowością był wywiad pani od kropki nad literami z żoną byłego prezydenta Lecha Wałęsy, Danutą Wałęsową. Nowością nie tylko dlatego, że ja osobiście po raz pierwszy usłyszałem głos byłej Pierwszej Damy, ale również ze względu na jakże odkrywcze tezy przez nią wygłoszone. Pomijam jej ocenę dzisiejszej polityki, gdyż trudno domagać się znajomości wszystkich jej niuansów. Prawdziwym rodzynkiem była jednak wypowiedź o generale Wojciechu Jaruzelskim. Otóż była Pierwsza Dama stwierdziła, że nie ma doń żalu i rozumie generała, ponieważ „my walczyliśmy o swoje idee, a on o swoje.” Wygląda więc na to, że Danuta Wałęsowa, która zapewne pozazdrościła kariery Hilary Clinton lub występowała w zastępstwie Henryki Krzywonos, uznała człowieka od stanu wojennego za romantycznego idealistę, romantycznie w pełni oddanego własnej wizji świata. Zapewne gdyby żyła w Kambodży, uznałaby za takowego romantyka Pol Pota, zaś w Chinach - Deng Xiaopinga, który rozjechał demonstrację studentów na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie w tym samym dniu, gdy Polacy po raz pierwszy wybierali choć trochę wolny parlament. Wystarczy tylko wspomnieć historię.
Kariera polityczna Wojciecha Jaruzelskiego związana jest z jego przystąpieniem do Ludowego Wojska Polskiego, czyli od roku 1943. W ciągu zaledwie 13 lat doszedł od stopnia chorążego do stopnia generała brygady (kariera wręcz oszałamiająca tempem). Ów romantyczny idealista, który został zidentyfikowany przez IPN jako współpracownik Informacji Wojskowej w latach 1946 - 1954 pod pseudonimem „Wolski” (dzisiejszym młodym uczestnikom sondaży warto przypomnieć, że był to organ kontrwywiadu wojskowego działający w Polsce Ludowej w latach 1944 - 1957, odpowiedzialny obok Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego za masowe represje wśród żołnierzy Wojska Polskiego, Armii Krajowej, Wolności i Niezawisłości, Narodowych Sił Zbrojnych oraz ludności cywilnej, przekształcony w 1957 r. w Wojskową Służbę Wewnętrzną Ministerstwa Obrony Narodowej). Po tak „chlubnym” szlaku znalazł swoją przystań w Generalnym Zarządzie Polityczno - Wychowawczym Wojska Polskiego, który działał na prawach wydziału KC PZPR, a którego zadaniem m.in. była praca ideologiczna z oficerami LWP oraz propaganda wśród ludności i wojsk nieprzyjaciela. To stanowisko stało się dla niego dźwignią w karierze rządowej i partyjnej. Od 1968 r. był ministrem obrony, a od 1964 r. należał do KC PZPR (do partii zresztą wstąpił w 1947 r., już w pięć lat później ukończył z wyróżnieniem Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu i Leninizmu). W okresie 1967-1968 jako członek ścisłego kierownictwa resortu obrony współodpowiedzialny był za usuwanie z armii i degradację blisko 1300 oficerów pochodzenia żydowskiego lub Polaków ożenionych z kobietami pochodzenia żydowskiego. Jako jedyny polski generał opowiedział się za pozostaniem marszałka Rokossowskiego w LWP. Podległe mu jednostki LWP brały udział w tłumieniu Praskiej Wiosny przez siły Układu Warszawskiego w 1968 r. Nadzorował także tłumienie wystąpień robotników w czasie wydarzeń grudnia 1970 na Wybrzeżu (14 grudnia 1970 r. o godz. 23:40 z polecenia gen. Jaruzelskiego szef Sztabu Generalnego WP wydał tajny szyfrogram nakazujący dowódcom okręgów wojskowych przeprowadzających akcję pacyfikacyjną na Wybrzeżu podjęcie działań w przypadku ewentualnego użycia wojsk do zadań specjalnych, co oznaczało włączenie wojska do pacyfikacji). „Koronnym dziełem” romantycznego generała, było wprowadzenie na terenie Polski stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. Pomijając społeczne i ekonomiczne skutki tej decyzji wystarczy powiedzieć, że z szacunkowych wyliczeń wynika, iż działania romantyka w spawalniczych okularach kosztowały życie ponad stu osób (liczba ta nie uwzględnia ponad 90 spornych spraw oraz tzw. ofiar „milczących telefonów” - niemożność wezwania chociażby pogotowia), z których najmłodszym był 17-letni Emil Barchański, zaś najstarszym 75-letni ks. Stefan Niedzielak.
Wyliczanie „dokonań” romantycznego generała można ciągnąć w nieskończoność. Jednakże nie o to chodzi. Chodzi o pamięć. Bł. Jan Paweł II na Jasnej Górze w czasie Apelu przypominał, że bycie człowiekiem sumienia przede wszystkim oznacza jasność w osądzie dobra i zła. Każde zamazywanie oznacza ponowne pogrążanie się w odmętach. Polityka nie jest co prawda grą ludzi całkowicie czystych (przynajmniej w dzisiejszym wydaniu), jednakże podstawowy osąd powinien być wydany. Nie można kogoś, kto odpowiada swoimi decyzjami nie tylko za śmierć ludzką, ale przede wszystkim za niszczenie tkanki narodowej, nazywać idealistą. Bo tutaj ciśnie się na usta jedno określenie - zbrodniarz. Inną zupełnie sprawą jest dokonywana przez pewne środowiska dzisiejsza próba wybielenia junty grudniowej. Zapewne sprawa idzie o rozliczne interesy, których korzenie sięgają grubo przed stan wojenny. Rozmywając odpowiedzialność Wojciecha Jaruzelskiego, chociażby moralną, tworzą przyzwolenie dla własnych działań, które nie do końca były czyste i idealistyczne. Zwłaszcza te, które dzisiaj chce się gloryfikować w ramach batalii niepodległościowej. Szkoda tylko, że wciąga się w to kobietę, która będąc matką wielu dzieci, mogłaby być w pewnej mierze wzorem dla innych. Lecz nie pierwszy to dzisiaj ideał, który kończy tak, jak fortepian Chopina.
ks. Jacek Wł. Świątek
Echo Katolickie 50/2011
opr. ab/ab