Wielu dziennikarzy uważa niestety, iż są tylko trybikami w maszynerii medialnej, nie rozumiejąc, że ich słowa i czyny wpływają na rzeczywistość, powodują konsekwencje, mogą ranić i krzywdzić
20 kwietnia obchodzimy Międzynarodowy Dzień Wolnej Prasy, ustanowiony w 1991 r. z inicjatywy Reporterów bez Granic, czyli pozarządowej organizacji skupiającej swoje działania na wolności słowa w mediach. Z raportu Freedom of the Press wynika, że z wolnością słowa w Polsce nie jest najlepiej...
Nie jest, choć nie zawsze wygląda to tak, jak opisują autorzy raportu. Tego typu badania i analizy skupiają się bowiem na tym, co uchwytne. A więc są w stanie policzyć sądowe procesy, pozwy, skazania dziennikarzy. I to faktycznie jest problem. Bo już nie tylko dziennikarze śledczy, jak np. Jerzy Jachowicz, są skazywani za swoje słowa czy opinie, ale także publicyści czy pisarze - przykład Jarosława Marka Rymkiewicza jest najgłośniejszy. Przypomnę, że pisarz wyraził opinię o brutalnym często środowisku i liderze „Gazety Wyborczej”. Za to został zmuszony do bardzo kosztownych przeprosin. Pozew spotkał też Romana Graczyka za książkę o środowisku „Tygodnika Powszechnego”. Inna rzecz to kryzys dziennikarstwa śledczego - nie przypadkiem mówi się dziś w środowisku dziennikarskim, że pisanie o korupcji jest bardziej niebezpieczne niż uprawianie tego procederu. Ale według mnie, ogromnie niebezpieczne są mniej uchwytne, trudne do nazwania, zagrożenia dla wolności słowa w Polsce. To naciski wielkiego kapitału, właścicieli mediów i ich reklamodawców. Z mojego doświadczenia wynika, iż ten niejawny wpływ jest niezwykle brutalny i często całkowicie łamiący kręgosłupy, wymuszający manipulację czy kłamstwo. Swoje dokładają też ludzie obozu władzy, którzy np. doprowadzili do wyeliminowania z mediów publicznych publicystów o konserwatywnej i chrześcijańskiej wrażliwości. W mediach komercyjnych ich nigdy nie było. I jeszcze jeden element - nie mniej ważny - to kryzys moralny. Wielu dziennikarzy uważa niestety, iż są tylko trybikami w maszynerii medialnej, nie rozumiejąc, że ich słowa i czyny wpływają na rzeczywistość, powodują konsekwencje, mogą ranić i krzywdzić. W mojej ocenie także mediom potrzebne jest odrodzenie w duchu chrześcijańskiej miłości bliźniego.
Mówi się, że nie można porównywać zagrożenia wolności słowa dzisiaj z jego zagrożeniem w okresie komunizmu. Dziś za to mówi się w Polsce o tzw. wrzutkach, mających na celu odwrócenie uwagi od innych informacji. Czy Pana zdaniem takie praktyki rzeczywiście mają miejsce?
Ważne pytanie. To porównanie z PRL jest trudne, bo dziś wpływ władzy i powiązanego z nim kapitału jest trudny do uchwycenia. Kiedyś, jak władza zakazywała drukowania kogoś, to było jasne, że to represja. Dziś stosuje się bardziej perfidne metody, jak np. stwierdzenie, iż ktoś jest nieudacznikiem, sprowadzenie jego poglądów (fałszywe streszczenie) do absurdu, czy dowodzenie, że nie ma na to popytu. Tak jakby media prorządowe i antykatolickie nie korzystały masowo z finansowego wsparcia pieniędzy publicznych, w tym spółek Skarbu Państwa. To decyduje o zyskowności tego procederu, plus kierowanie reklam przez ludzi lewicy ulokowanych w firmach i domach mediowych tylko do mediów lewicowo-liberalnych. Często reklamodawcy mediów konserwatywnych otrzymują pogróżki, sugerowane jest im, że mogą srogo zapłacić za swoje decyzje. A tak wiele zależy przecież od państwa - zlecenia, koncesje, reklamy, ogłoszenia, ulgi podatkowe itp. Na to nakłada się mechanizm manipulacji, polegający na podawaniu słabym i już bezwolnym mediom dowolnych treści, które je powielają, ubierając w koszulki z napisem „nasz news” czy „nasze śledztwo”. A często są to po prostu powielone materiały od władzy czy grup finansowych. Warto w tym kontekście spojrzeć na sprawę śledztwa smoleńskiego. Wielkie media miesiącami wrzucały do obiegu publicznego rzekome sensacje o pijanym generale, kłótni na lotnisku, naciskach na pilotów, słowach, które mieli rzekomo wypowiedzieć. Twierdziły, że ustaliły to same. Wszystko okazało się nieprawdą. Ale pozostaje pytanie - kto im to podrzucał? Kto był zainteresowany manipulacją polską opinią publiczną?
Jakie jest faktyczne znaczenie mediów dla polityki?
Ogromne. Tylko jednostki wybitne są w stanie wyzwolić się spod wpływu mediów. Ludzie myślą i oceniają wydarzenia w większości tak, jak podpowiedzą im media. Za ważne uznają to, co jest podawane, to, czego nie ma - nie istnieje. Zresztą, często trudno mieć do nich o to pretensje - bo ciężko pracują, wychowują dzieci, nie mają czasu samodzielnie docierać do źródeł i istoty wydarzeń. Dlatego nie ma dziś demokracji bez równowagi medialnej, gdzie każda strona ma prawo do głosu i - co ważne - szacunku. Bez tego, choć głosujemy tajnie i w sposób wolny, demokracja jest ułomna. Bez wolnych i krytycznych mediów władza staje się niekontrolowana, uznaje, że wszystko jej wolno. I dąży do osłabienia innych instytucji społecznych, np. Kościoła.
Eksperci często zwracają uwagę na zagrożenie publicznej debaty. Do niej dopuszczeni są odbiorcy mediów o określonym sposobie myślenia Grupa, która prezentuje odmienne poglądy, ma utrudniony dostęp do tej debaty...
To zjawisko niestety się nasila. Bronisław Wildstein, Joanna Lichocka, Anita Gargas, Krzysztof Skowroński - to tylko kilka przykładów dziennikarzy, którzy z mediów zniknęli. Dlaczego? Bo mieli otwarcie chrześcijańskie przekonania. Tu pada odpowiedź - mają swoje media, portale. Tak, ale są one słabe, pozbawione celowo reklam, no i nie są elektroniczne. Wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, z wyjątkiem tych powstałych w Toruniu i lokalnych kościelnych, grają na jedno kopyto, podoba im się to samo, to samo śmieszy, z tego samego szydzą. Dziś ukazać się może wszystko. Jedno na czyimś blogu, inne w programie oglądanym przez miliony. Jedna informacja pojawi się gdzieś raz, pozostałe są powtarzane setki razy, wtłaczane do głów.
Nie można się jednak poddawać. Na szczęście rosną media niezależne, jak współtworzony przeze mnie portal wPolityce.pl, który ma już ponad 600 tysięcy czytelników (unikalnych użytkowników) miesięcznie i coraz bardziej pełni rolę głównego medium informacyjno-publicystycznego środowisk konserwatywnych.
Czy Pana zdaniem dziennikarze w Polsce mają świadomość etyczną? Czy istnieje jakiś konsensus co do zasad etyki?
Z tym jest problem. Jak wszystko w naszym państwie, tak i ta sfera jest rozchwiana. Ostatnie manipulacje wywiadem z Adamem Bielanem przez „Newsweek”, który nie autoryzował rozmowy, która na dodatek nie była przeprowadzana dla tego tygodnika, tylko do książki, pokazuje, że granica przesuwa się w złym kierunku. Po brukowe metody sięga się coraz częściej.
Zasmuca także brak szacunku do chrześcijan, zwłaszcza katolików. Jest jakieś chorobliwe przyzwolenie na szydzenie z naszej wiary, z Jezusa Chrystusa, Matki Boskiej, księży i biskupów. W stosunku do Żydów czy muzułmanów jest to nie do pomyślenia.
Czy część dziennikarzy nie rezygnuje po prostu z myślenia etycznego i nie wybiera konkretnej opcji, mając nadzieję na osobiste powodzenie zawodowe kosztem wiarygodności? O takich dziennikarzach często mówi się, że są „cynglami” do wynajęcia.
Ostatnio popularniejsze jest określenie „kredyciarze”. A więc ludzie, którzy wzięli wielki kredyt, muszą go spłacić i zrobią wszystko, dosłownie wszystko, by nie stracić pracy. Złamią każdą regułę, wykonają najgorsze polecenie. Bo są niewolnikami.
Jaka przyszłość czeka polskie media?
W mojej ocenie rosła będzie rola mediów niezależnych i internetowych oraz wydawnictw wyspecjalizowanych, wyrazistych, a malała gazet codziennych. To jest duża szansa dla chrześcijan - stare kolosy chwieją się wskutek rewolucji technologicznej, daje to szanse na wyrównanie choć trochę bilansu medialnego.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 16/2012
opr. ab/ab