Gdzie na zakupy?

O promowaniu polskich produktów i likwidowaniu małych sklepów mówi Andrzej Gantner, prezes Polskiej Federacji Producentów Żywności

Ks. Paweł Siedlanowski

Przywrócić szkole uśmiech

Jakiś czas temu reporterka jednej z telewizji zapytała parlamentarzystów o datę wybuchu i czas trwania powstania warszawskiego. Rekordzista „pomylił się” tylko o 45 lat. Jeszcze więcej rewelacji można znaleźć na stronie internetowej www.maturatobzdura.tv. Problem w tym, że to nie jest śmieszne. Raczej straszne.

 

Poraża nikła znajomość historii najnowszej. Z tą bardziej zamierzchłą też zresztą nie jest lepiej. Na forach internetowych maturzyści narzekają na nudne lektury, bezsens ślęczenia nad tzw. klasyką, choć tak naprawdę do przeczytania - przez trzy lata nauki - pozostało już im tylko 13 pozycji. Od 2013 r. na pisemnym egzaminie z języka polskiego będzie można wybrać temat nieoparty na tzw. lekturze obowiązkowej. To efekt zmiany, jaką ogłosiła Centralna Komisja Egzaminacyjna. Na poziomie podstawowym egzaminu dojrzałości z języka polskiego do wyboru będą dwa tematy. Jeden będzie się odnosił do obowiązkowych lektur, drugi - do fragmentu nieomawianego utworu literackiego, przytoczonego w arkuszu egzaminacyjnym. Przyszli maturzyści już zacierają z uciechy ręce. Skoro już nawet nie trzeba czytać, aby zdać maturę, to po co się męczyć? Są przyjemniejsze rzeczy na świecie...

Aż tak źle?...

Kolejne zmiany, podejmowane przez MEN, poza stosem rozporządzeń i pomysłami, niewiele wnoszą nowego. Mają pomóc wychować szkołom sprawnego „obywatela świata”, technokratę potrafiącego się sprawnie poruszać w rzeczywistości informacyjnej, skutecznie gromadzić i przetwarzać zdobytą wiedzę. Nauczyć się myśleć? - niekoniecznie. Umowność matur, dyplomów magisterskich, a także wielu doktorskich to już konsekwencja wcześniejszych założeń.

Jak zauważa prof. Aleksander Nalaskowski, pracownik naukowy UMK w Toruniu, założyciel i dyrektor gimnazjum i liceum LABORATORIUM, „milczą rodzice, bo nie wierzą, że ze szkołą jest aż tak źle. Dla nich szkoła wciąż jest instytucją publicznego zaufania. Nie mają najczęściej zielonego pojęcia, że tak nie jest. Poza tym zajęci „interesami” też nie widzą, co było wcześniej: Grunwald czy Nobel Wałęsy [...] Milczą nauczyciele, którym brak odwagi, by cisnąć książką i wywrzeszczeć na całe gardło: „z tego nie będę uczył!”. Nie, bo szkoda im dwóch miesięcy wakacji i skromnych, ale pewnych poborów” („Szkoła udręczona”, Rzeczpospolita, 15.03.2012 r.). Zresztą, sami pedagodzy - też często już wykształceni w szkołach bez właściwości, bez ducha, jadący na „brykach” i żyjący w przekonaniu, że minimum wysiłku przy maksimum zadowolenia to podstawowa składowa ich pracy - niewiele nowego wnoszą. Nawet, jeśli mieli ideały, szybko je zgubili w starciu z brutalną rzeczywistością polskich molochów, wypełnionych półdzikimi nastolatkami, którym ktoś powiedział, że mają prawdo robienia wszystkiego, na co mają ochotę. Albo żyją troską o przetrwanie w sytuacji, gdy tylko w ubiegłym roku zamknięto ponad tysiąc szkół, a etaty w pozostałych skurczyły się, jak wełniany pulower wyprany we wrzątku...

Na zakręcie

Prof. Nalaskowski, mówiąc o głównych grzechach polskiego szkolnictwa, zarzuca kolejnym ekipom rządowym zrobienie ze szkoły głównego „przewoźnika” do tzw. Europy kosztem lekceważenia, a w efekcie całkowitego zaniedbania tożsamości narodowej. „Młodzieży pozwolono bawić się w „dni greckie” czy „szwedzkie”, zapominając o Hubalu, Pileckim i żołnierzach wyklętych. [...] Tym samym - pisze dalej - nie weszliśmy do Europy z własną historią, lecz obawiając się obciachu, zostawiliśmy ją w szatni. Tym samym znaleźliśmy się w europejskim przedpokoju. Główny stół jednak jest w salonie, a tam możemy zaledwie posłuchać mlaskania konsumentów naszej obediencji”.

To bardzo ostra diagnoza. Czy tak jest w rzeczywistości? Zależy to od wielu czynników. Są różne szkoły, różni nauczyciele, różne pomysły na edukację. Wygrywają ci, którzy nie pozwalają się zastraszyć lewicowym mediom, wcisnąć w gotową formę, przygotowaną przez różnych „mędrców”. Mądrzy wychowawcy wiedzą, że dobrze wykształcony człowiek powinien poznać dobrze kulturę swojego narodu, umieć spojrzeć na nią z dystansu większego niż tylko koniec najbliższej kadencji sejmu czy ilości miesięcy, które zostały do piłkarskich mistrzostw Europy. Przygotować się do jej współtworzenia, rozwijania i pielęgnowania dziedzictwa przodków. Umieć się spotkać na jej płaszczyźnie także z tymi, którzy inaczej ją interpretują. Umieć skutecznie posługiwać się argumentami, a nie wdrukowanymi sloganami i emocjami, mieć wartości i żyć nimi. A przede wszystkim nauczyć się samodzielnie myśleć! Będzie to zawsze droga pod prąd, jednak ogromne zainteresowanie szkołami, które w praktyce realizują taki model edukacji i wychowania pokazuje, iż nie jest to daremny trud i że rodzice budzą się z letargu politycznej poprawności.

 

Uczeń i mistrz

Są programy i wytyczne MEN, ale nikt i nic nie będzie w stanie zastąpić zasady, jaka istniała u początków edukacji w ogóle: relacji uczeń - mistrz. Zagubiła się ona w szkołach i na uniwersytetach. Zabrakło mistrzów? Czasu? Została zasypana stosem mdłych podręczników? Roztopiła się gwarze trzydziestoparoosobowych klas? Została zakuta w dyby opasłych ramówek programów nauczania?

Masa! To ona zabija zdolność do samodzielnego myślenia. Wdrukowuje w umysł odruchy stadne! W miejsce wiedzy, wartości stawia zdolność do utrzymania się na powierzchni życia - czyni je niepotrzebnymi, skoro stado i tak ma własną logikę działania. Indywidualizm nie jest mile widziany. Często na wychowanie nie ma już czasu ani miejsca. Jeśli młody człowiek został wcześniej ukształtowany przez to, co znalazł w internecie, zaś w domu ciągle słyszy, że nauczyciel to dureń, jeśli rodzice są jeszcze bardziej niż on bezradni wobec problemów, z jakimi przychodzi im się mierzyć - w masie nie znajdzie wsparcia ani odpowiedzi na dręczące go pytania. Pozostanie jej cząstką.

Nie sądzę, aby kolejne reformy zmieniły cokolwiek na lepsze. Przybędzie zapewne rozporządzeń, pojawią się nowe podręczniki, na których zarobią krocie wydawcy, wizytatorzy będą jeszcze wnikliwiej sprawdzać ilość przecinków w dziennikach, wyliczać cyferki w ramówkach i sprawdzać, czy nauczyciel zrealizował co do joty podstawę programową. To oczywiście na swój sposób też jest ważne. Szkoła ma być bezpieczna, wolna od przemocy i narkotyków, przyjazna. Dobrze, jeśli będzie wyposażona w piękne boiska i place zabaw, projektory multimedialne i tablice interaktywne. Ale od tego wszystkiego wchodzący w dorosłe życie człowiek nie nabiera jeszcze w sobie szlachetności, nie wypięknieje wewnętrznie. Duma z super wyposażonej klasy nie pomoże mu odkryć własnej godności. Zrealizowanie w 100% podstawy programowej nie zagwarantuje mądrości. Bo ona jest czymś większym: stanowi wypadkową wielu działań, w których wiedza jest jedynie bardzo ważną składową.

Szacunek

Szkoła ma być miejscem, gdzie uczniowie, nauczyciele i rodzice najpierw nauczą się szacunku wobec siebie - to pierwsza i podstawowa zasada. Gdzie się spotkają, nauczą „patrzeć w tym samym kierunku”. Brzmi to może dziwnie w sytuacji, gdy wiele placówek ma dzienniki elektroniczne i poprzez wiązki elektronów komunikacja może się dokonywać szybko i precyzyjnie. Nie o to jednak chodzi. Już nastolatkowie patrzą na siebie jak na konkurentów („wyścig szczurków” - pisałem o tym niedawno). Markowe ciuchy, nowoczesne smartfony, dystans do „starych” i elastyczność w traktowaniu zasad wyznaczają standardy. Z rodzicami jest nie lepiej. Szkoła ma się stawać przestrzenią, w której to wszystko stanie się drugoplanowe. Gdzie dzieci, młodzi ludzie poznają, nie da się żyć bez zasad, odpowiedzialności, jasnego i świadomego ulokowania swojego życia wobec tradycji, historii, szacunku wobec własnego narodu i wspólnoty religijnej, do której się przynależy. 

Jeżeli społeczeństwo ma być demokratyczne, szkoła musi być konserwatywna. Inaczej zacznie wychowywać ułomnych obywateli, którzy nie będą w stanie dźwignąć jej teraźniejszości i przyszłości. Będzie fabryką ludzi bez właściwości, którymi łatwo da się sterować. Wyrwanych ze swojej kultury, tradycji, nie wiedzących skąd przyszli i dokąd mają podążać...

 

* Ks. Paweł Siedlanowski - dyrektor Katolickiego Zespołu Edukacyjnego w Siedlcach

Echo Katolickie 37/2012

ROZMOWA

Kochać i wymagać

Karolina Gelak-Lipska

psycholog

 

Kiedyś nie było w szkole etatu psychologa. Dziś ma Pani pełne ręce roboty. Co się dzieje z najmłodszym pokoleniem?

Psycholog w szkole pełni współcześnie wiele funkcji. Ma przede wszystkim diagnozować specyficzne trudności w nauce, udzielać pomocy psychologicznej, pełnić funkcję mediatora, często też doradcy zawodowego. Do psychologa uczniowie mogą również zwrócić się o pomoc przy rozwiązywaniu problemów w relacjach rówieśniczych czy też rodzinnych. Muszę przyznać, że to pokolenie często z takiej pomocy korzysta, więc faktycznie psychologowie i pedagodzy szkolni nie narzekają na nudę.

Z jakimi problemami najczęściej spotyka się Pani w swojej pracy?

Oprócz specyficznych trudności w uczeniu, jak dysleksja, dysgrafia, dysortografia, najczęściej do gabinetu psychologa trafiają dzieci z zaburzeniami zachowania. Często jest to nadpobudliwość z deficytem uwagi, skrótowo nazywana ADHD, ale też problemy rodzinne czy zachowania ryzykowne młodzieży, np. eksperymenty z różnego rodzaju używkami.

Problemem wielu szkół, szczególnie gimnazjów, jest dyscyplina. A dokładnie - niemożność jej utrzymania na lekcji. Co poradziłaby Pani nauczycielom?

To, co ma znaczenie w tej kwestii, oprócz osobowości nauczyciela, to zawarcie z młodzieżą jasnego kontraktu. Przedstawienie swoich oczekiwań, wymagań dotyczących zachowania na lekcji oraz zasad oceniania i konsekwentne ich egzekwowanie. Często wydaje się nam, że np. nie musimy mówić uczniom, iż na klasówkach nie może być książek na ławce, bo oni to przecież wiedzą. Ale młodzież w tym wieku ma tendencję do sprawdzania, na ile może sobie pozwolić, często prowokuje. Jest to rodzaj gry, w której uczniowie wypróbowują nauczycielskie granice - tak jak w domu rodzicielską cierpliwość i wytrzymałość. Jeżeli będziemy otwarci na uczniów, ciekawi ich oczekiwań, spostrzeżeń, opinii, jednocześnie konsekwentnie wymagając od nich pewnych postaw, pomoże to w zbudowaniu dobrej relacji, opartej na wzajemnym szacunku. Nadmierna uległość, pobłażliwość rodziców, uzasadniana brakiem czasu dla dziecka i pragnieniem ponad wszystko nieświętego „świętego spokoju”, brak jasnych reguł i zasad w funkcjonowaniu domu, skutkuje tym, że niektóre dzieci bardzo ciężko przechodzą etap adaptacji w szkole.

Jacy są rodzice, z którymi spotyka się Pani w swojej pracy? Bardziej świadomi zadań, jakie na nich spoczywają, czy traktujący szkołę jak „pralkę automatyczną”, gdzie zostawia się dziecko na kilka godzin, potem odbiera i ma się problem z głowy?

Obserwuję, że coraz trudniej jest rodzicom znaleźć rodzicielski „złoty środek”. Wielu z nich znacznie przeciąża swoje pociechy dodatkowymi zajęciami, nie pozostawiając czasu na swobodną zabawę i nudę, która jest przecież także rozwijająca. To rodzice pozornie skupieni na swoim dziecku, a tak naprawdę - na realizacji własnych ambicji i potrzeb, zapominający, że większym kapitałem byłby czas spędzony z dzieckiem na zabawie, dający mu poczucie bycia ważnym i kochanym. Prawdziwym testem rodzicielskich postaw jest często sytuacja, w której prosimy rodziców o współdziałanie, np. kontynuowanie prac wychowawczych czy, jak w przypadku szkoły katolickiej, formacyjnych. Niestety, wielu z nich nie starcza czasu ani cierpliwości na stosowanie naszych zaleceń. Później problemy wychowawcze się piętrzą i coraz trudniej jest pomóc dziecku, nie mówiąc o całym systemie rodzinnym. Muszę wskazać też na grupę rodziców świadomych naturalnych etapów rozwojowych, przez które przechodzi ich dziecko, otwartych na wiedzę i współpracę ze szkołą. Na podstawie ankiet, jakie rodzice wypełniają w naszej placówce oraz bezpośrednich rozmów, zrodziło się wiele ciekawych pomysłów pracy, spotkań, warsztatów, które będziemy w tym roku realizować. Muszę przyznać, że ogromnie nas ta otwartość i chęć kontaktu cieszy.

Czy nie jest tak, że w sytuacjach skrajnie problemowych, to rodzice najpierw potrzebują terapii, a dopiero potem trzeba ratować ich dzieci?

Rzeczywiście, rodzice bardzo często nie dostrzegają, że problem ich dziecka dotyczy zazwyczaj całej rodziny. W nazewnictwie terapeutycznym, w podejściu systemowym, dziecko jest często nazywane „delegatem rodziny”. Podając przykład: w małżeństwie, które się rozpada, dziecko często zmusza małżonków do współpracy, łączy ich w działaniach mających na celu pomóc maluchowi. To ono wzięło na siebie nieświadomie rolę scalania rodziny, paradoksalnie przez swój problem. Dlatego mówię często przemęczonym i zestresowanym rodzicom, pragnącym bardzo pomóc swoim pociechom, żeby równolegle, a może nawet bardziej, w chwili obecnej zajęli się sobą. Analogicznie do instrukcji z samolotu dotyczącej kolejności zakładania masek tlenowych: żeby pomóc dziecku - musisz najpierw pomóc sobie. Nie doceniamy naszych dzieci jako najlepszych obserwatorów rzeczywistości rodzinnych. One widzą, kiedy robimy coś dla nich, ale maskujemy złość i zmęczenie. Widzą nasze rozczarowanie w oczach, frustrację w wyrazie twarzy i wtedy to, co obserwują, jest ważniejsze od tego, co mówimy. Dlatego często zaczynając pracę terapeutyczną z dziećmi, kończę pracą z rodzicami.

NOT. XPS

 

Copyright i tu sobie wstawisz co tam chcesz. Jerzy Urban cię kocha raport_xps_120919.htm

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama