Historia przyznała nam rację. Rozpoznanie przeciwnika

Wciągająca, bardzo osobista opowieść architektów Sierpnia'80 i współtwórców Solidarności

Wciągająca, bardzo osobista opowieść architektów Sierpnia'80 i współtwórców Solidarności

Historia przyznała nam rację. Rozpoznanie przeciwnika

Można powiedzieć, że byliście całe życie w opozycji. Zaczęło się od opozycji wobec komunizmu. U Andrzeja była to kwestia niejako „biografi czna” – w wieku pięciu lat zostałeś wywieziony wraz z mamą na Syberię. Był rok 1940. Do Polski wróciłeś w 1946. Jak do tego doszło?

Andrzej Gwiazda: Wiosną 1939 roku rodzice przenieśli się do Pińska. 13 kwietnia 1940 r. zajechała pod dom furmanka z dwoma żołnierzami i polskim Żydem. Powiedzieli – „sobirajties”. Babcia straciła głowę. Ja zapakowałem zdjęcie ojca, jakieś dokumenty, pluszowego psa, misia, komplet kart do brydża i nie dałem sobie tego odebrać ani skontrolować. Żyd kazał nam załadować maszynę do szycia, maszynkę do mięsa, kołdry, ubrania. Dzięki niemu przeżyliśmy. Sam zapakował sobie dwa worki butów. Czekaliśmy jeszcze na mamę, która poszła się modlić za wywożonych. Wieźli nas wagonem towarowym. Z całej podróży najlepiej zapamiętałem Ural, skaliste wąwozy. Wtedy pierwszy raz widziałem góry. Po trzech tygodniach podróży dojechaliśmy do Kokczetawu w Kazachstanie. Tam załadowali nas na ciężarówki i po stukilometrowej jeździe polnym traktem przez step, we wsi Imantaw wysadzali nas kolejno na drodze. Z domów wychodzili mieszkańcy i przygarniali ludzi z drogi. Nikt nie pytał, czy mamy czym zapłacić, choć oczywiście potem płaciliśmy naszym dobytkiem.

Trafiliśmy w dobre miejsce, na pogranicze tajgi i stepu. Rosły tam tylko sosny i brzozy, a na bagnach olcha. 16 kilometrów na północ był Wasiljewskij Bor. Nie miał on końca, to była tajga. 40 kilometrów na południowy zachód był ostatni lasek, a dalej jedynym opałem były tak zwane kiziaki – suszone cegiełki z nawozu. Było duże jezioro, płynęła rzeczka, która dzieliła wieś na rosyjską i tatarską. Część rosyjska należała do Kołchozu im. Woroszyłowa, a część tatarska do kołchozu „Aryman” (staroirański bóg zła). Najniższa zmierzona temperatura wyniosła –64 stopnie. Nasz rtęciowy termometr zimą był bezużyteczny, bo rtęć krzepła i grzechotała. Latem też, bo miał skalę do +62 stopni i nie można go było wystawić na słońce. Za to jajko zasypane piaskiem było po kilku minutach ugotowane.

A ludzie?

Andrzej Gwiazda: Miejscowa ludność przyjęła nas życzliwie, mieliśmy kwalifikację – wrag sowieckowo naroda (wróg radzieckiego ludu). Ludność składała się z Rosjan, Tatarów, byli nawet Mordwini, a także z tubylców, Kazachów koczujących na stepie. Później dowieźli jeszcze narody kaukaskie: Inguszów, Czeczenów i nadwołżańskich Niemców. Cała etniczna i rasowa mieszanka żyła generalnie w zgodzie, wspierając się wzajemnie wobec wspólnego wroga, władzy radzieckiej – partyjnych, enkawudzistów, komsomolców. Dla Sybiraka odmowa gościny, gdy ktoś prosił o nocleg, nie mieściła się w sferze pojęć. Kiedyś taki przejezdny gość naszych gospodarzy, po kolacji składającej się z jednego kartofla na głowę, wrócił do sań i przyniósł woreczek mąki, chyba pięciokilogramowy. „Gospodyni, zróbcie jeszcze jedną kolację – do syta” – poprosił. To była uczta! Do dzisiaj ją pamiętam. Tak uczyłem się solidarności.

Czy ówczesne przeżycia wpłynęły jakoś na Twoje późniejsze poglądy i postawy?

Andrzej Gwiazda: Polityka, a nawet geopolityka przyszły do mnie, gdy miałem 6 lat. Pewnego letniego dnia zapanowała euforia, ludzie, tzn. Polki, bo Polaków było tylko dwóch, ze łzami radości rzucali się sobie na szyję: „Hitler napadł na Związek Radziecki!” – cieszyli się. Zaświtała nadzieja powrotu. Radość naszą podzielali Rosjanie. Mieli nadzieję, że Hitler zniesie kołchozy. Wspólnie wyczekiwaliśmy, martwiąc się, że to tak daleko, 6500 km ma biedaczek do pokonania… Po roku z terenów, które udało się Armii Czerwonej chwilowo odbić, zaczęły dochodzić wieści o tym, jak Hitler traktuje ludność oraz jeńców wojennych. Informacje pochodzące z prywatnych listów i kontaktów, a więc wiarygodne, powtarzały się. To zaowocowało konkluzją: „Skoro Hitler to taka sama swołocz jak Stalin, to my wolimy swojego”.

Równolegle nastąpiło porozumienie ze Stalinem, powstała polska armia pod wodzą Andersa, a my z wrogów zostaliśmy przekwalifikowani na sojuszników. Jedzenia od tego nie przybyło, ale znikło nieustanne, codzienne zagrożenie aresztowaniem. Pozwolono na jawną naukę polskiego, historii, geografii. Dano na to nawet jakąś pustą chałupę i szopę, a dla dzieci gotowano zupy, chyba pozwolono kupować produkty z kołchozu, lecz bez soli, bo soli nie było nawet dla partyjnych. Sielanka szybko się skończyła – skończyła się polska szkółka, a mama, która w tej szkółce była nauczycielką, stanęła w pierwszym szeregu do aresztowań. Szczególnie po odmowie przyjęcia radzieckiego obywatelstwa. Wtedy powiedziała mi: „Pamiętaj, nigdy nie wolno ci myśleć po rosyjsku”. To na wypadek, gdybym został sam.

Nie potrafię określić, w jakim stopniu na moje postawy i zachowania wpływ miał Sybir, a w jakim wrodzone predyspozycje. Gdy miałem 5 lat, postanowiłem, że za Sybir komunistom odpłacę i w miarę możności starałem się to robić. W opozycji nie spotkałem Sybiraków. Ludzie ze zsyłki ukrywali ten fakt, usilnie starali się nie narazić systemowi, często należeli do partii, byli jej aktywistami.

Zapamiętałeś jakieś absurdy systemu sowieckiego?

Andrzej Gwiazda: Na przykład system wynagrodzeń za pracę. Różnicę między „wykonaniem” a planem dzielono między kołchoźników. Oczywiście, gdy kołchoz planu nie wykonał, kołchoźnicy musieli dopłacić. Oprócz „zarobków” były jeszcze podatki. Podatki i „zarobki” kazano płacić albo w naturze, albo w pieniądzach, stosownie do aktualnego ukazu. Ponieważ nie było sklepów, a jeśli okresowo były, to nie było w nich towaru, rubel miał bardzo ograniczone zastosowanie, a więc i bardzo ograniczoną wartość. Gdy jednak nakazywano „należności” uiszczać w rublach, zrozpaczeni kołchoźnicy, wobec perspektywy łagru, oddawali za ruble ostatnie zapasy. Sztuka polegała na przewidzeniu z dużym wyprzedzeniem, czy władza będzie ściągać produkty, czy ruble. Graliśmy na tej giełdzie znakomicie.

To wszystko brzmi dość komicznie, ale Wam chyba nie było wówczas do śmiechu…

Andrzej Gwiazda: To prawda – wspomniane „gry giełdowe” dotyczyły zagadnień, czy jutro będziemy mieli co jeść, czy dożyjemy do wiosny. Mama wróżyła z kart, które zabrałem, ale to nie był duży dochód, chociaż jej wróżby się sprawdzały. Mieliśmy worek przypadkowych ciuchów, a każda szmatka była tam na wagę złota, nawet więcej była warta od złota, ponieważ można było ją wymienić na jedzenie. Worek ciuchów malał nieubłaganie i ciągle pojawiało się pytanie, czy doczekamy powrotu do Polski.

Wiadomo było, że doczekaliśmy wiosny, kiedy można było napić się soku z brzozy. Pierwszym wiosennym jedzeniem były kwiaty sosny. Jadło się je całymi stosami i trzeba było się spieszyć, bo gdy wysypał się pyłek, przestawały się nadawać do jedzenia. Latem jadłem dziki czosnek. Jedyną soczystą rośliną na stepie był rojnik. W poszukiwaniu nowych „środków spożywczych” przyjąłem zasadę, że w tym samym dniu wolno próbować tylko jedną nieznaną roślinę. Było to konieczne, bo łatwo było trafić na truciznę. Na bagnach rosła dzika marchew w dwu odmianach – jadalna i trująca, które różniły się tylko nieznacznie kształtem komór w korzeniu. Otruło się tym kilkanaścioro dzieci, bo obie były słodkawe. Jakiś czas temu sprawdziłem to w encyklopedii – ta trująca marchew to była cykuta, ta od Sokratesa.

Nabrałeś dystansu do tamtych wydarzeń. Czy dlatego Twoja opowieść o przetrwaniu na Syberii brzmi jak książka przygodowa?

Andrzej Gwiazda: To nie kwestia dystansu, więzienie wspominam tak samo. W opowiadaniach Sybiraków często pojawia się motyw strasznej, wrogiej przyrody. Dla mnie syberyjska przyroda była i pozostała wspaniała i raczej przyjazna. Pozwalała przeżyć, oczywiście pod warunkiem że potrafiło się przystosować do jej wymagań. Śpiąc na stepie, nie wolno się kręcić i przewracać, a rano należy odchylić kożuch i zaczekać aż wszystkie żmije, które zawsze śpią z człowiekiem, sobie pójdą. Wilki bardzo lubię i uważam je za wspaniałe psy, chociaż wpadłem w ich pułapkę. Wciągnął nas w nią mój przyjaciel, pies Dżulbars, z którym wybrałem się w zimie na zające. Nauczyłem się przewidywać nadejście buranu i wiedziałem, jak uchronić się przed odmrożeniem przy kilkudziesięciostopniowych mrozach. Wszystkie te umiejętności, cała wiedza, dzięki której przeżyłem, nie były mi nigdy potem potrzebne.

Co to znaczy być Polakiem w takim miejscu, jak Sybir?

Andrzej Gwiazda: Z całą pewnością zsyłka spowodowała, że słowa „Polska” czy „ojczyzna” miały dla mnie konkretne, namacalne znaczenie jako rzeczy najważniejsze. Właśnie dlatego, że je straciłem. Rosłem w przekonaniu, że Polska nie jest czymś danym, co było, jest i będzie. Wiedziałem, że Polskę można stracić, a więc, aby ją zachować, trzeba o nią walczyć. Tak jest do dziś.

W 1943 r. zostałem jedynym Polakiem na przestrzeni kilkuset kilometrów kwadratowych. Wszyscy mężczyźni z rodzinami wyszli z armią Andersa. Mogli zabrać jeszcze jedną rodzinę, w której nie było dorosłych mężczyzn – taką jak nasza. Początkowo mieliśmy dwie oferty, ale okazało się, że rodziny żydowskie miały złoto, więc my zostaliśmy. To postawiło mnie wobec problemu, co to znaczy być Polakiem. W otoczeniu kilkunastu innych narodowości nie mogłem założyć, że Polak jest lepszy z definicji. Zostałbym wyśmiany i solidnie sprany. Polak musiał wykazać, że potrafi to, czego inni nie potrafią. Dla Polaka pójść w nocy na cmentarz to drobiazg, Polak nie boi się ani ruskich, ani tatarskich strachów, duchów ani miejsc, gdzie straszy. Polak potrafi przejść bagna uznane za nieprzebyte.

Wkrótce jednak udało się wrócić do Polski.

Andrzej Gwiazda: Nadszedł rok 1945. Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele organizował „repatryjację”. Okazało się, że jedyną drogą powrotu jest zapisanie się do tego komunistycznego tworu. Mieliśmy wybór: albo pozostać na Sybirze, być może na zawsze, albo się ugiąć. Po smutnej rodzinnej naradzie ugięliśmy się. Na początku marca zajechały samochody, pożegnałem kolegów i przede wszystkim psy. Wiedziałem, że już ich nie zobaczę. W Kokczetawie miesiąc czekaliśmy na eszelon. Zakwaterowano nas w cerkwi przerobionej na „klub”. W tym tłumie Polaków, tzn. Polek i dzieci, było tyle polskich książek, że nie miałem czasu szwendać się po okolicy. W końcu załadowano nas do pociągu. Chleb, który dostaliśmy na drogę, spleśniał od środka tak, że bochenki parzyły w ręce, tylko trochę skórek udało się uratować. Nie pamiętam co jedliśmy, bo głód był normą. Pamiętam kłopoty z wodą. Przez całą drogę mijały nas eszelony wiozące w przeciwną stronę stosy polskich i niemieckich maszyn, zwalonych na kupę, powiązanych sznurami. Wiele z nich spadało i leżało wzdłuż torów.

Jak zapamiętałeś moment powrotu?

Andrzej Gwiazda: Najpierw było bardzo przykre zderzenie z polską mentalnością i obyczajami. W Rosji, gdy pociąg zatrzymywał się, z pobliskich wiosek wychodziły kobiety i na koromysłach niosły wiadra wody, czasem z bardzo daleka. Gdy przekroczyliśmy granicę Polski, chłop stanął przed studnią z widłami. Rodzina Anki (tak w domu nazywam moją żonę) uciekła z Krzemieńca na Wołyniu, więc nazywano ich „przybłędami ze Wschodu”. Nasza koleżanka wyszła z mamą po Powstaniu Warszawskim bez ciepłego ubrania. Na polskiej wsi obie o mało nie umarły z zimna i głodu. Nie rozumiem polskich nacjonalistów, którzy z pogardą wyrażają się o Rosjanach. Gdyby tak nas potraktowali mieszkańcy Imantawu, nie mielibyśmy żadnej szansy na przeżycie. Pod tym względem nic się zresztą u nas nie zmieniło. Niedawno sąsiadka przekonywała mnie, że przed nadejściem mrozów musimy dobrze zabezpieczyć okienka w piwnicy i drzwi wejściowe na klatkę schodową przed bezdomnymi kotami i ludźmi.

Na szczęście cała moja rodzina przeżyła wojnę. W Warszawie u wujka odszukał nas tato, który wrócił z obozu jenieckiego w Woldenbergu i zamieszkaliśmy na Śląsku, w Chorzowie.

Wrażenia z powrotu do kraju brzmią trochę jak opis zetknięcia się z Polską Cezarego Baryki z „Przedwiośnia”. Rozczarowanie.

Andrzej Gwiazda: Później było podobnie. Nie mogłem się nadziwić, dlaczego dorośli nie widzą, że wszystko w Polsce zmierza do tego, co znałem ze Związku Radzieckiego. Niby wierzyli w to, co opowiadam o kołchozie, ale nie wyciągali z tego żadnych wniosków. Odbyłem poważną rozmowę z tatą. Przekonywałem, że nikt nie powinien iść do pracy, a w Polsce jest tyle roślin do jedzenia, że długo można obejść się bez zapłaty. Przyznał mi rację, że tylko strajk generalny mógłby coś pomóc, ale do pracy poszedł. Chodziłem do znajomych rodziców i krewnych, pytałem co robić, ale nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.

Założyłem kajecik, w którym notowałem nazwiska zdrajców, którym należy się czapa. Najgroźniejsi wydawali mi się pisarze, poeci, dziennikarze, tym bardziej niebezpieczni, im większy mieli talent. Wielu późniejszych opozycjonistów miałem odnotowanych w moim zeszycie.

Po powrocie zetknąłem się z legendą partyzantki. Godzinami mogłem słuchać opowieści, zapominając o bożym świecie. W latach 40. można było jeszcze pisać o Powstaniu Warszawskim. Przebieg walk oraz rozlokowanie oddziałów i stanowisk ogniowych na Starówce znałem na pamięć. Po przeprowadzce do Gdańska informacje o wciąż walczących oddziałach partyzanckich docierały z trudem. Świętowaliśmy udane akcje i ucieczki partyzantów, żałobę ogłaszaliśmy po każdym triumfalnym doniesieniu o złapaniu partyzantów walczących z komuną. Czasami na cześć poległych bohaterów odpalałem kilka kilo trotylu. Wojska KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego) i UB traktowaliśmy jak wrogów. Ten prosty podział psuła UPA (Ukraińska Powstańcza Armia), mordująca Polaków. KBW walczyło z polską partyzantką, ale również z UPA, a UPA chciała przecież włączenia wschodnich ziem do ZSRR, bo innej możliwości nie miała. Do dzisiaj nie wiem o co UPA walczyła, lecz pamiętam, że spowodowała wyłom w jednoznacznej opinii o komunistycznych siłach terroru, bo jednak broniły Polaków.

Ze Śląska trafi liście w 1948 r. do Trójmiasta, bo Twój ojciec był inżynierem, absolwentem szkoły morskiej. Chyba niewiele osób wie, że miałeś dosłownie wybuchowe dzieciństwo.

Andrzej Gwiazda: W Gdańsku było mnóstwo amunicji i niewypałów, od naboi karabinowych po pociski z dział okrętowych, miny, granaty. To nasuwało myśl, że ja też mogę być partyzantem. Z Syberii wyniosłem doskonałe przygotowanie, bezbłędną orientację i wyczucie kierunku, umiejętność bezszelestnego poruszania się w każdym terenie. Brakowało tylko sprzętu. W 1948 r. broń była już wyzbierana, więc zgłębiałem budowę pocisków, min, granatów oraz własności uzyskanych materiałów. Wyniki tych doświadczeń skrupulatnie opisywałem i robiłem drobiazgowe rysunki techniczne. Problemem było skompletowanie „oddziału”.

Znałem cenę wpadki, wiele czytałem o niemieckich torturach i wiele słyszałem o tych radzieckich. W rozważaniach, kogo zwerbować do współpracy, podstawowym parametrem było, czy wytrzyma śledztwo. Wypadało to mizernie. Wiele tajnych organizacji młodzieżowych wpadało, bo ktoś się pochwalił, a potem reszta sypała bezpiece. Rozbieraniem niewypałów i „strzelaniem” zajmowało się wielu chłopców. Bezpieczniej było udawać, że nasze zabawy nie mają głębszego celu. Szczególnie niebezpieczne typy rozbieraliśmy, idąc wcześniej do komunii. Narzędzia dzwoniły nam w teczkach, gdy klękaliśmy przy balaskach. Na wszelki wypadek oszczędzaliśmy na bilet tramwajowy, żeby nie zgrzeszyć jazdą na gapę. Pracowaliśmy na zmianę, na swoją kolejkę czekaliśmy w bezpiecznej odległości. Lepsze kurtki też zostawiało się daleko. W mojej grupie nikt nie zginął.

W bibliotece Politechniki znalazłem podręcznik saperski sprzed I wojny, był doskonały. Nauczyłem się obliczać wielkość ładunku i sposób jego umieszczenia. W praktyce sprawdzało się to znakomicie. Jedyna różnica była taka, że moje materiały okazały się znacznie silniejsze od opisanych w książce. Miałem wówczas potężny skład materiałów wybuchowych i zabrałem się do konstruowania miny do wysadzenia pociągu. Zadanie było trudne, ponieważ nie chciałem wysadzić pociągu pasażerskiego. Trzeba było zmierzyć różnicę w ugięciu szyny pod ciężkim pociągiem towarowym i lżejszym pasażerskim. Nikogo nie wtajemniczałem w moje prace, całymi dniami leżałem na nasypie kolejowym, dokonując skomplikowanych pomiarów przy przejeżdżających pociągach. W 1950 r. miałem przy każdym wiadukcie zakopane skompletowane ładunki do wysadzenia.

Właśnie wtedy, w moje urodziny, ogłoszono tekst porozumienia Rządu z Episkopatem, w którym prymas Stefan Wyszyński nazwał moich bohaterów, wciąż walczących partyzantów – „bandami”. Wiedziałem, że to już koniec nadziei na walkę zbrojną. Zdobyta wiedza saperska poszła na marne, a zgromadzone zapasy okazały się zbędne.

Przekwalifikowałeś się na opór cywilny?

Andrzej Gwiazda: Walka cywilna szła równolegle. Gdzie się dało, jako naoczny świadek opowiadałem, jak się żyje w kołchozie oraz w ZSRR. W moje plany natury, powiedzmy, „wojskowej” nie wtajemniczałem kolegów – dla ich i swojego bezpieczeństwa. Ale wojny cywilnej nie można prowadzić indywidualnie. W szkole najlepiej udają się akcje o charakterze draki, działania z przekory, dla podkreślenia niezależności. ZMP-owcom i partyjnym nauczycielom łatwo przychodziło terroryzować młodzież do momentu, gdy ktoś ich pokonał albo ośmieszył. Wówczas klasa zaczynała działać solidarnie i nie było na nią sposobu.

Śledziliśmy doniesienia polityczne. W czasie wojny Kuomin tangu z komunistami grupa z okrzykiem „Czang-kai- -szek atakuje” wyprawiała sztubackie brewerie. Gdy padła Dien-bien-phu, ostatnia twierdza Francuzów w Wietnamie, ogłosiliśmy żałobę. W 1949 r. w „Sztandarze Młodych” na pierwszej stronie zamieszczano szpaltę „Oni chcą wojny”. Dopisywaliśmy: „I my też”, po czym podpisywali to wszyscy chłopcy. Na 1 maja w nocy weszliśmy po piorunochronie na dach i przez strych do szkoły. Wszyscy byliśmy w pożyczonych butach i rękawiczkach. Każda gazetka ścienna dostała sprawiedliwie po jednym kałamarzu. Dzieci z trzech szkół nie wpuszczono do budynku. Akademie „ku czci” odbyły się na dworze.

Przypomnijmy, że działo się to w okresie szalejącego stalinizmu – bo znów przedstawiasz to tak, jakby chodziło o film przygodowy.

Andrzej Gwiazda: Bezpieka nic nie wykryła, lecz po kilku jeszcze numerach, dyrektor poprosił mamę, by mnie przeniosła do innej szkoły. „Przecież w końcu go złapią” – mówił dyrektor. Przeniosłem się do ponoć najlepszego liceum – nr 1. Przychodzę do szkoły, a tam w ostatniej ławce siedzi Karol Toeplitz, przewodniczący klasowego ZMP, czyta „Kapitał” Marksa i zapisuje wszelkie przewiny uczniowskie, gadanie, czytanie pod ławką itp. A po lekcji zanosi nauczycielowi. Następnego dnia przyszedłem z lusterkiem i obserwowałem kapusia. Klasa zamarła z przerażenia. A biedny Toeplitz mógł zapisać tylko jedno: „Gwiazda trzyma w ręku lusterko”. To nie był żaden donos. Po trzech dniach kolega też zabrał lusterko, a po tygodniu – cała klasa. Wprowadziliśmy modę na bycie zapisanym w zeszycie Karolka, każdy chciał być tam odnotowany.

Ten, kto gadał na lekcji religii i przeszkadzał księdzu, dostawał w ucho grochem wystrzelonym z rurki. Było to bardzo bolesne i na lekcjach religii panował wzorowy porządek. W 1950 r. nasiliła się walka z religią. Moją nową szkołę przerabiano na TPD (Towarzystwo Przyjaciół Dzieci), czyli taką bez religii. Oczywiście zmiana ta nie odbyła się w trybie administracyjnym, przecież była „demokracja ludowa”. Do klas wchodzili szkolni ZMP-owcy w asyście ZMP miejskiego i ogłaszali głosowanie: kto jest za religią, a kto przeciw. W całej wielkiej szkole (po pięć równoległych klas) za religią głosowali tylko Bolek Piliczewski i ja. Obu nas oczywiście wylano pod byle pretekstem.

Następną moją szkołą było IV Liceum w Nowym Porcie. Tutaj wszyscy uczniowie należeli do ZMP, które było czystą fasadą. Pewnego dnia zapowiedziano, że w niedzielę komitet dzielnicowy ZMP będzie kontrolował, kto chodzi na szkolną mszę. Zapadła decyzja: przychodzą wszyscy – ci, którzy są chorzy, mogą przynieść na plecach łóżka. Przyszli wszyscy, a ZMP odskoczyło od nas jak od jeża.

Pełnoletni stałeś się niewiele ponad miesiąc po śmierci Stalina.

Andrzej Gwiazda: Śmierć Stalina zastała mnie na wagarach. Uchroniło mnie to od publicznego wyrażania radości. Zbliżała się matura i studia, a ja wciąż byłem jedynym „niezrzeszonym” w całej szkole. Perswadowali mi to nauczyciele, przewodnicząca ZMP łaziła za mną i biadała, że przez to nie przyjmą mnie na studia. Złamałem się i zapisałem.

Na Politechnice przewodniczącym wydziałowym okazał się ten sam Pietrzak, który był przewodniczącym szkolnego ZMP w „Jedynce”, gdy głosowaliśmy za religią. Wiedziałem, że mi nie przepuści. I nie przepuścił. Na wydział elektryczny na jedno miejsce startowało 11 chętnych. Przyjęto ponad 200 osób. Na drugim roku przewidziano miejsce dla około 60 studentów. Dali nam taki wycisk, że jeszcze przed końcem pierwszego semestru prawie połowa zrezygnowała. Wiadomo było, że takiego tempa nikt długo nie wytrzyma i rzeczywiście na drugim roku było już mniej zajęć. Wtedy dopadł mnie Pietrzak. Wywalono mnie z ZMP, nie pamiętam już za co i skreślono z listy studentów za niezaliczenie laboratorium i języka rosyjskiego. Mgr Roman Dołmat, prowadzący laboratorium, celowo mnie oszukał. Nie pozwolił mi odrobić zaległego ćwiczenia z inną grupą, tłumaczył, że na koniec semestru będą dodatkowe zajęcia. Żadnych zajęć dodatkowych nie było. Dwója z rosyjskiego to była parodia. Mówiłem wtedy po rosyjsku tak, że gdy w wojsku rozmawiałem z jednostkami na Sybirze (służyłem w łączności), to nikt nie domyślił się, że rozmawia z Polakiem w jednostce pod Brodnicą.

Niezaliczenie roku oznaczało tylko jedno – wojsko.

Andrzej Gwiazda: Trafiłem do samodzielnego pułku artylerii przeciwlotniczej, do drużyny łączności. Marszałkiem „polskim” był nadal Kostia Rokossowskij, zastępca dowódcy pułku ds. politycznych ledwo mówił po polsku, generałowie przyjeżdżający na inspekcję nawet się nie wysilali. Radziecki system szkolenia polegał głównie na „ganianiu”. Ulubioną zabawą kaprali było dzielenie oddziału na dwie równe grupy. Jedna wiadrami biegiem nosiła wodę na najwyższe piętro i wylewała na podłogę, a druga onucami miała tę wodę zbierać. Woda przelewała się przez progi i kaskadą płynęła po schodach. Uczestnicy musieli śpiewać „Wołga, Wołga mat’ radnaja”, a kaprale wpadali w zachwyt. Ta zabawa nie przypadła mi do gustu, więc młotkiem wybiłem kilka sęków w deskach podłogi. Mimo wzmożonych wysiłków, poziom wody nie mógł przekroczyć progu, a piętro niżej był magazyn precyzyjnych celowników optycznych, dalmierzy, lunet itd. Większość tego sprzętu szlag trafił. Poleciały głowy. Dowódca pułku specrozkazem zabronił mycia „systemem pokładowym”. Uratowaliśmy się od najgorszej zmory.

Odbywałeś służbę wojskową, gdy w Poznaniu robotnicy wyszli na ulice.

Andrzej Gwiazda: W czerwcu wywieźli nas na poligon, więc o Poznaniu nic nie wiedzieliśmy. Dopiero po powrocie zaczęły docierać jakieś mgliste informacje. Zasiadłem do radiostacji i pułkowej centrali telefonicznej, powoli dowiedzieliśmy się wszystkiego, o Poznaniu, o Gomułce, o zagrożeniu interwencją radziecką. Zawrzały gorączkowe dyskusje: co robić, jeśli użyją naszego pułku przeciwko Gomułce albo gdy dojdzie do interwencji. W trakcie dyskusji tak jakoś samoistnie wyłoniła się Rada Pułku. W skład Rady wchodzili wyłącznie szeregowcy, nie ufaliśmy żadnym szarżom. Obradowaliśmy w piwnicy. Rada przejęła dowodzenie. Oficerowie nie wiedzieli co robić, warta wpuszczała ich na teren pułku tylko za zgodą członka Rady. Stale utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny i radiowy z innymi jednostkami, by mieć obraz rozwoju sytuacji. Zapadła decyzja, że jeśli każą nam ruszać, to strzelamy do oficerów, a na wieść o ruchach wojsk radzieckich – idziemy bronić Warszawy. Byliśmy samodzielnym pułkiem artylerii przeciwlotniczej, mieliśmy własny magazyn amunicji i skład paliw.

W krytycznych dniach żołnierze spali z bronią, kierowcy w samochodach z eterem w gaźnikach. Byliśmy gotowi, a w wojsku ani przedtem, ani potem nigdy nie widziałem takiego porządku i takiej dyscypliny. Wtedy wysłuchaliśmy przemówienia Gomułki, z żądaniem wycofania wojsk radzieckich. Czapki poleciały w górę. „Pozbierajcie czapki i wyczyśćcie broń, jeszcze się przyda” – krzyknąłem, ale już nikt nie słuchał, zapanowała obłędna euforia. Rada Pułku znikła tak, jak się pojawiła. Nikt jej nie rozwiązywał, nikt o nią nie pytał. Chwała Bogu.

Nastąpiła rewolucja. W niedzielę chodziliśmy na mszę w zwartym szyku, na zajęciach politrucy kajali się za błędy i wypaczenia, aż mdłości brały. Pozwolono na stołówce kroić chleb na kromki (za Rokossowskiego dawano chleb w kostkach, które się rwało palcami), a nawet dawano coś do smarowania tych kromek. W sztabach rozważano nawet możliwość pozwolenia szeregowcom na noszenie skarpet! Na wieczerzę wigilijną dali ryby i makaron z makiem. Przyszli oficerowie, więc podzieliłem się z nimi opłatkiem, co zostało wrogo odebrane przez kolegów. Zapytałem ich wtedy: „Czy u was daje się opłatek bydłu?” Dobrze zrobiłeś – pomyśleli.

Jesienią 1957 r. już mnie w armii nie było. Zadecydowano, że wyrzucono mnie ze studiów z przyczyn politycznych i wystąpiono do wojska o wcześniejsze zwolnienie, na co wojsko z wielką ulgą przystało.

Jak postrzegałeś październikową „odwilż”?

Andrzej Gwiazda: W przeciwieństwie do Węgier, w Polsce rok 1956 bardzo przypomina rok 1989. Po 12 latach stalinizmu, represji i prześladowań, podobnie jak po 7 latach stanu wojennego, naraz, w ramach „łagody służbowej”, cofnięto represje i dano nam więcej swobody niż ośmieliliśmy się zażądać. W 1956, jak i w 1989 r. uważałem, że akceptacja tych „prezentów” prowadzi do klęski, lecz całe otoczenie przyjęło je z wdzięcznością. Po czasach stalinizmu przyznany margines wolności wydawał się tak szeroki, że większość nawet nie dostrzegała jego ograniczeń.

„Odwilż” trwała krótko, ale na bunt przeciw niekorzystnym zmianom trzeba było czekać dość długo.

Andrzej Gwiazda: Dla mnie momentem zwrotnym była likwidacja „Po prostu”, lecz większość doszła do tego punktu dopiero w 1968 roku. Gdy jesienią 1957 roku pewnego dnia rano usłyszałem w radio o zamknięciu „Po prostu”, pobiegłem na Politechnikę, wycinając po drodze solidną pałę. A tam spokój. „Poszli beze mnie” – pomyślałem w pierwszej chwili. Wpadłem na salę, a tam towarzystwo spokojnie słucha wykładu. „Zamknęli »Po prostu«” – krzyczę, a koledzy na to: „No to co?”

Z „Po prostu”, pismem młodych komunistów-rewizjonistów, nie identyfikowałem się w żadnym stopniu, lecz uważałem, że nie wolno pozwolić na zamrażanie październikowej odwilży. Nie wolno pozwolić na odebranie nawet niechcianych październikowych prezentów. Tak mnie to zbrzydziło, że na Politechnikę wróciłem dopiero wiosną.

(...)

Jest to fragment książki: Remigiusz Okraska, Agnieszka Niewińska, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, "Historia przyznała nam rację", Wydawnictwo Fronda, EAN: 9788380790018

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama