Dlaczego George Bush wygrał drugie wybory prezydenckie w USA?
Trzy czwarte Amerykanów nie chce legalizacji tak zwanych małżeństw homoseksualnych - a to gwarantuje Bush. Znaczna większość Amerykanów jest przeciwna aborcji na życzenie - tak jak ich prezydent. Dzisiejsza Ameryka, żyjąca w umiarkowanym dobrobycie, powiedziała swoim politykom - wartości, panowie!
Józef Piłsudski mawiał kiedyś, że Polska jest jak obwarzanek -wszystko, co wartościowe, skupiło się na obrzeżach. Po amerykańskich wyborach można by powiedzieć, że Ameryka jest jak pizza - najbardziej pożywne elementy znajdują się w środku Stanów Zjednoczonych.
Oglądając mapę wyborczych preferencji Ameryki, widzimy, że demokrata John Kerry wygrał wybory wyłącznie w stanach na zachodnim wybrzeżu i na północnym wschodzie USA. Tradycyjna, konserwatywna Ameryka jak jeden mąż głosowała za prezydentem George'em Bushem.
Natychmiast po wyborach amerykańscy specjaliści rzucili się do studiowania statystyki. Wynika z niej, że na Busha głosowało na przykład 80 proc. Amerykanów chodzących co najmniej raz w tygodniu do kościoła, że wygrał bardzo wyraźnie w kategorii wartości popieranych przez amerykańskie rodziny. Głosowali na niego w większości biali mężczyźni o dochodach przekraczających 60 tyś. dolarów rocznie. I tak dalej. Doskonałym symbolem są zresztą wyborcze ekstrema. John Kerry odniósł przytłaczające zwycięstwo nad Bushem w stolicy kraju. W tak zwanym dystrykcie Columbia zyskał 90 proc. głosów. Pierwsza reakcja jest taka, że urzędnicy głosowali przeciwko własnemu prezydentowi. Kiedy jednak spojrzymy na statystyki mieszkańców Waszyngtonu, wszystko staje się jasne. W stolicy nie mieszkają studenci i urzędnicy. Oni mają domy w stanach Maryland i Wirginia (bo sam dystrykt kolumbia jest bardzo niewielki), ludność stolicy to przede wszystkim -przepraszam za określenie - kolorowa żulia. W Waszyngtonie mamy najwyższe w USA wskaźniki przestępczości i dane wskazujące na to, że polowa mieszkańców żyje z zasiłków opieki społecznej. Wyłączając rządowe centrum, Waszyngton jest najgorszym do zamieszkania miejscem w Ameryce. Z kolei urzędujący prezydent najbardziej zdecydowane zwycięstwo odniósł w stanie Utah. Ten zamieszkały w dużej części przez mormonów stan jest absolutnym przeciwieństwem stolicy kraju. Zamożny i najbezpieczniejszy w całej Ameryce. George Bush dostał tam ponad 70 proc. głosów.
Naturalnie, nie jest tak, że na Kerry'ego głosowali wyłącznie gwałciciele i mordercy, aż tak wielu ich w Ameryce nie ma. Niewątpliwie jednak najdroższa kampania wyborcza w historii Stanów Zjednoczonych pokazała, że w USA toczy się ta sama wojna, która skutecznie podzieliła Europę. Z tą tylko różnicą, że w Stanach Zjednoczonych kolejną kampanię owej wojny wygrali zwolennicy bardziej konserwatywnej wizji świata.
Co to za wojna? Widzieliśmy ją niedawno w Parlamencie Europejskim, kiedy za stwierdzenie, że lepiej dzieci wychowywać w normalnej rodzinie oraz za wyrażenie wątpliwości wobec homoseksualizmu włoski polityki i filozof Rocco Buttiglione został brutalnie wywalony z posady komisarza Unii. Widzimy ją w Polsce, wysłuchując agresywnej propagandy antyklerykalnej i antychrześcijańskiej. Widzimy ją w Hiszpanii, gdy socjaliści natychmiast po dojściu do władzy zabierają się do legalizowania związków homoseksualnych. Ta wojna ma doprowadzić do ostatecznej klęski osobników, którzy uważają, że należy żyć z własnej pracy, założyć rodzinę, wychowywać dzieci, chodzić do kościoła i starać się żyć zgodnie z zasadami Dekalogu. Idealny obywatel, wedle najbardziej agresywnej strony owej wojny, to lesbijka (najlepiej kolorowa), żyjąca z wysokiego zasiłku opieki społecznej, a jednocześnie aktywistka ruchów feministycznych i proaborcyjnych. Żartuję? A skąd, poczytajcie państwo lewicowe kolorowe magazyny - nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim we Francji, Niemczech czy USA. Pełno jest tam porad, jak łatwo, lekko i przyjemnie się rozwieść, jak odkryć w sobie (a potem pielęgnować) skłonności homoseksualne i jak wspaniale czuje się kobieta po dokonaniu aborcji. Przykładem koszmaru, którego czytelnicy takich pism powinni unikać jak ognia, jest natomiast życie wielodzietnej, normalnej rodziny.
Elementem tej wojny stała się niebywale agresywna propaganda skierowana przeciwko prezydentowi USA. Moi znajomi na amerykańskich uniwersytetach mówili wprost, że gdyby przyznali się do tego, iż chcą głosować na Busha, to poddano by ich ostracyzmowi towarzyskiemu. W sposób niebywały w kampanię prezydencką zaangażowały się liberalne media amerykańskie. Wielka gazeta „New York Times" otwarcie ogłosiła, że popiera Kerry'ego, telewizja CNN na wszelkie sposoby promowała kandydata demokratów. Ogłoszono gigantyczną mobilizację lewicowych mediów. Głośny film Michaela Moora sprzedawano za grosze na kasetach i DVD. I wszystko na nic. Wbrew tworzonemu przez media wrażeniu wyrównanej walki zwycięstwo Busha było pewne i niezagrożone. Urzędujący prezydent, który w poprzednich wyborach ledwo ledwo zdołał pokonać Ala Gore'a, tym razem miał cztery miliony głosów przewagi. Po raz pierwszy od 80 lat powiększyła się też przewaga prezydenckiej partii w Senacie i Izbie Reprezentantów. Na Florydzie, która w poprzednich wyborach głosowała po równo na obu kandydatów (Bush wygrał tam zaledwie 500 glosami), tym razem republikanin zdobył 400 tyś. głosów przewagi. A frekwencja była rekordowa. Zmobilizowani ciężką chorobą sędziego Sądu Najwyższego Waltera Rheinquista poszli do urn ludzie, którzy przypomnieli sobie, iż prezydent mianuje sędziów tego organu, który w Ameryce ma olbrzymie kompetencje. I wyobrazili sobie nagle, że Kerry mianuje do Sądu Najwyższego ludzi, którzy zalegalizują aborcję albo eksperymenty genetyczne na człowieku. O nie! - Tak zareagował na taki pomysł zwyczajny pan Smith ze środkowego zachodu, wsiadł w swojego trucka i pojechał zagłosować.
Swój sukces Bush zawdzięcza temu, że Amerykanie po raz pierwszy od czasów Reagana głosowali na wyznawane przez siebie wartości. Sondaże wyborcze pokazały wyraźnie, że istniały dwa czynniki przesądzające o wyborze: stosunek do wojny w Iraku i wyznawany katalog wartości. Bush nie wygrał dlatego, że obywatele uważają, iż jest dobrym prezydentem. Wygrał mimo swoich błędów i słabości. Amerykanie krytykują go za arogancję i niezdolność przyznania się do błędów, za sposób prowadzenia wojny, za ogromny deficyt budżetowy... Ale 70 proc. obywateli USA chce, by zajęcia w szkole ich dzieci zaczynały się od modlitwy - to oni głosowali na Busha. Trzy czwarte Amerykanów nie chce legalizacji tak zwanych małżeństw homoseksualnych - a to gwarantuje Bush. Znaczna większość Amerykanów jest przeciwna aborcji na życzenie - tak jak ich prezydent. Można powiedzieć, że konserwatywna rewolucja zapoczątkowana w Ameryce przez Ronalda Reagana i Newta Gingricha przyniosła owoce właśnie podczas tych wyborów. Charyzmatyczny Bill Clinton zdołał kiedyś przekonać Amerykanów do siebie hasłem „gospodarka, głupku". Dzisiejsza Ameryka, żyjąca w umiarkowanym dobrobycie, powiedziała swoim politykom - wartości, panowie!
Rzecz jasna, natychmiast po wyborach przeciwnicy polityczni przebrawszy się w owcze skóry, zabrali się do pouczania prezydenta, że oto Ameryka jest podzielona, że Bush musi ją ponownie scalić, otwierając się na liberalną część społeczeństwa. Pierwsze wystąpienia powyborcze Busha zdają się jednak rozwiewać te złudzenia. Bush zapowiedział kontynuowanie twardej konserwatywnej polityki wewnętrznej i zagranicznej. W odróżnieniu od polityków europejskich, którzy swoje wyborcze obietnice traktują wyłącznie jak nic nie znaczące słowa, prezydent USA zapowiedział wywiązanie się z deklaracji złożonych w czasie wyborów, w tym z niesłychanie trudnej reformy ubezpieczeń zdrowotnych. Wybór Busha jest dobrą wiadomością dla Polski. Jego stwierdzenie „zapomniałeś o Polsce" rzucone do Kerry'ego podczas pierwszej debaty prezydenckiej było na wszelkie sposoby wykpiwane przez rzekomych przyjaciół Polski z partii demokratycznej. Skoro jednak zostało spopularyzowane, będzie stanowiło dla prezydenta zobowiązanie polityczne, które należy wypełnić.
„Georgie Bush" - jak piszą Amerykanie - jest normalnym facetem. Takim, którego przeciętna amerykańska rodzina chętnie zaprosiłaby na kolację. Ale w tej normalności mieści się też przekonanie, iż podjętych zobowiązań należy dotrzymywać. To dobra wiadomość dla Polski i bardzo zła dla Korei Północnej, Iranu i wszystkich kandydatów do osi zła.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI. Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg