O jedną wojnę mniej

Wojna domowa na Sri Lance prawdopodobnie wkrótce się zakończy

Wojna domowa na Sri Lance prawdopodobnie wkrótce się zakończy. Zdobycie przez armię rządową głównej twierdzy rebeliantów to przełom w tym konflikcie.

Armia Sri Lanki, reprezentująca przede wszystkim dominującą większość Syngalezów, 2 stycznia odebrała Tamilskim Tygrysom miasto Kilinoczczi na północy wyspy. Pochłonięci wydarzeniami w Strefie Gazy i „Strefie Gazpromu” nie zwróciliśmy uwagi na tak, wydawałoby się, banalne zdarzenie. Tymczasem wygląda na to, że w ten sposób kończy się rzeź trwająca z krótkimi przerwami od ponad 25 lat. Być może nie kończy się konflikt między buddyjskimi Syngalezami i mieszkającymi na północy i wschodzie „rajskiej wyspy” hinduistycznymi Tamilami, ale wojna między rządem i Tamilskimi Tygrysami chyba tak. Bojownicy trzymają już tylko niewielki teren z dwiema redutami: tzw. Słoniowym Przesmykiem i portem Mullaitivu.

Pogrzebany rozejm

Gdy dokładnie rok wcześniej, 2 stycznia 2008 r., rząd w Colombo wycofał się z porozumienia o zawieszeniu ognia, USA, Kanada i Norwegia — państwa sponsorujące rozejm, wyraziły swe rozczarowanie. Pamiętam, że sam z niesmakiem oglądałem wtedy rysunek w miejscowej gazecie, przedstawiający przedstawicieli różnych grup ludności w radosnym tańcu, biegnących z trumną na barkach w stronę cmentarza. Trumna nosiła napis „rozejm”.

Niezadowolenie okazały też Indie, regionalna potęga, które same w latach 1987—1990 próbowały stabilizować sytuację na północy Sri Lanki. Połamały sobie na Tygrysach zęby, tracąc 1100 żołnierzy. W dodatku terrorystka Tamilskich Tygrysów zabiła w 1991 r. indyjskiego premiera Radżiwa Gandhiego, gdy odwiedzał południowoindyjski stan Tamil Nadu. Bo Tamile żyją też na południu Indii, po drugiej stronie Cieśniny Palk.

Tamilskie Tygrysy nie reprezentują wszystkich Tamilów. Najmniej tych, którzy w górach w centrum wyspy pracują na plantacjach herbaty. Także liczna kolonia Tamilów w Colombo trzyma się zwykle z daleka od problemów na północy. Tamilscy politycy biorą udział w rządach, ryzykując śmierć w zamachu za „kolaborację”. Jednak, gdy mój znajomy ze Sri Lanki, Dudley Fernando powtarzał mi, że nawet ludzie w Vanni (dżungli na północy, gdzie Tygrysy do „wczoraj” miały swoje państwo) mają już dość ich władzy, nie dowierzałem, myśląc, że powtarza rządową propagandę. Przywykłem do ostrożnego czytania rządowych przechwałek, o tym, ilu armia zabiła partyzantów. Opowiadano mi żart, że w parlamencie zainstalowano urządzenie wydające przenikliwy dźwięk za każdym razem, gdy mówca kłamał. Urządzenie zepsuło się od zbyt częstego użycia podczas odczytywania raportów o rzekomych sukcesach armii w walce z Tygrysami. Pewnie teraz też rząd się przechwala — myślałem.

Groźne Tygrysy

Bo Tygrysy to nie byle jaka organizacja. Założona w 1972 r. i dowodzona przez Vellupilaia Prabhakarana, którego mało kto widział i który prawdopodobnie odniósł niedawno ciężkie rany od rządowych bomb, toczy od 1983 r. regularną wojnę o tamilskie państwo Ilam na północy i wschodzie wyspy. Tygrysy dokonały w swej historii więcej zamachów samobójczych niż Hamas i Hezbollah razem wzięte. Mają swoje lotnictwo, którym potrafią dokonywać nalotów na bazy rządowe i oddziały morskie, które w 1988 r. zdołały nawet na krótko opanować sąsiednie państwo — Malediwy. Ich zamachy eliminują od lat najwyższe osoby w rządzie Sri Lanki i niszczą pamiątki syngaleskiej kultury i religii buddyjskiej (np. sanktuarium zęba Buddy w Kandy).

Tamilskie Tygrysy masowo rekrutują do swej armii dzieci i kobiety, wszystkim swoim

bojownikom każąc wieszać na szyi ampułkę z cyjankiem potasu, by nie dać się armii rządowej złapać żywcem. Niepowiązana z islamskim terroryzmem i rzadko szkodząca zachodnim interesom wojna na Sri Lance przez 25 lat niemal bez międzynarodowego zainteresowania pochłonęła około 70 tysięcy zabitych. Teraz, być może, przechodzi do historii.

Wszystko płonie

Zapytałem kiedyś Dudleya, co by mi polecił do czytania. — Jean Arasanyagam — odpowiedział. Kilka razy powtarzałem to długie nazwisko, a i tak w końcu musiałem je zapisać, żeby potem bez przekłamań dopytać się o dzieła tej pisarki w księgarni. Księgarz w dawnej stolicy kraju Kandy miał tylko zbiór jej opowiadań „Wszystko płonie”. O wojnie domowej. W pierwszym opowiadaniu bohater zamknięty w kontenerze próbuje się przedostać z Rosji do Niemiec, do wymarzonej Europy. Jest jedynym Syngalezem, wszyscy inni to Tamile, którzy dominują wśród nielegalnych imigrantów ze Sri Lanki. Nie rozumie języka swoich tamilskich współrodaków, a oni nie rozumieją jego. Jego skóra jest jasna, ich ciemna. Stłoczeni jak sardynki w puszce, są z innych światów, choć pochodzą z jednej wyspy, która z perspektywy Europy jest małym punktem na mapie. Tamile, gdy już znajdą pracę na wymarzonym Zachodzie, prawdopodobnie będą zmuszani przez emisariuszy Tygrysów do płacenia „podatku” na walkę o niepodległy Ilam.

Mój znajomy Dudley nie jest ani Syngalezem, ani Tamilem. On i polecana przez niego pisarka Jean Arasanyagam są Burgherami. Burgherzy to potomkowie kolonialistów i syngaleskich kobiet. Są zwykle chrześcijanami, mieszkają w miastach na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy, gdzie kiedyś Portugalczycy i Holendrzy zakładali największe plantacje przypraw, przede wszystkim cynamonu, z którego słynęła wyspa. Od uzyskania niepodległości złapani zostali w tryby konfliktu syngalesko-tamilskiego. Ciągle muszą udowadniać patriotyzm i tłumaczyć się za swoich dziadków z czasów kolonii. Ci ludzie, o nazwiskach Fernando, Pereira czy da Silva, choć zwykle dobrze wykształceni i zamożni, chętnie emigrują: głównie do Australii, gdzie Melbourne jest dla nich tym, czym dla Polaków Chicago w USA. Obecnie stanowią mniej niż 1 proc. ludności Sri Lanki.

Znów ten gaz!

Teraz, po klęsce Tamilów, Dudley będzie mógł odwiedzić znajdujące się na niedawno zajętych przez armię terenach największe sanktuarium katolików Sri Lanki — kościół Matki Boskiej w Madhu. Pielgrzymki katolików, ale także buddystów i hinduistów przybywają tu od ponad 400 lat.

Dudley nie tęskni natomiast za Norwegami, którzy byli inspiratorami rozejmu zawartego w 2002 r. Jak wielu innych na Sri Lance powtarza opinię, iż tak naprawdę norweskiej misji monitorującej rozejm chodziło raczej o utorowanie drogi dla norweskich firm poszukujących gazu, którego bogate złoża zalegają tam, gdzie do niedawna toczyły się walki. Czyli znów ten gaz!

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama