Można się zachwycać przygodami Harry’ego Pottera czy innego literackiego bohatera, ale fatimskie dzieci mają nad nimi jedną zasadniczą przewagę - ich historia naprawdę się wydarzyła
Można się zachwycać przygodami Harry’ego Pottera czy innego literackiego bohatera, ale fatimskie dzieci mają nad nimi jedną zasadniczą przewagę - ich historia naprawdę się wydarzyła.
Życiowe credo Józefa Mackiewicza mówiące o tym, że tylko prawda jest ciekawa, doskonale pasuje do fatimskich objawień. Można się zachwycać przygodami Harry’ego Pottera czy innego literackiego bohatera, ale fatimskie dzieci mają nad nimi jedną zasadniczą przewagę – ich historia naprawdę się wydarzyła. A nawet więcej – ciągle trwa. A czegóż w tej historii nie ma... I biedne życie na dalekiej prowincji, i spotkanie twarzą w twarz z Matką Boga, a wcześniej z najprawdziwszym aniołem. I wirujące na niebie słońce. I sprowadzenie do Fatimy najpierw dziesiątek, potem setek tysięcy, a na koniec milionów ludzi. I uratowanie od śmierci Jana Pawła II, 13 maja 1981, na placu św. Piotra. I wielkie tajemnice trzymane w ukryciu przez dziesiątki lat. I tak od stu lat. A końca tej historii nie widać. Kolejny rozdział dopisze papież Franciszek, który w 100. rocznicę objawień kanonizuje Franciszka i Hiacyntę. Po Pawle VI, Janie Pawle II i Benedykcie XVI będzie czwartym namiestnikiem Chrystusowym pielgrzymującym do Fatimy. Krótko przed papieską wizytą byliśmy w Fatimie. Siostra Angela Coelho, postulatorka procesu kanonizacyjnego Hiacynty i Franciszka, powiedziała nam, że dzieci zostaną ogłoszone świętymi nie tylko dlatego, że objawiła się im Matka Boża, jak powszechnie się sądzi. Proces kanonizacyjny pokazał, że przeszły one głębokie nawrócenie (więcej na ss. 16–21). Wiele lat wcześniej, jeszcze za życia Jana Pawła II, specjalna komisja kościelna stwierdziła, że małe dzieci, podobnie jak dorośli, mogą praktykować cnoty w sposób heroiczny. Ta właśnie decyzja otworzyła drogę do beatyfikacji Franciszka i Hiacynty.
W Fatimie życie religijne aż kipi. I Bogu niech będą za to dzięki, bo Europa potrzebuje pokuty chyba bardziej niż przed stu laty. Wystarczy przywołać niedawną informację z Belgii. Tamtejszy Kościół – nie waham się tego napisać – popełnia zbiorowe samobójstwo rozłożone w czasie. Z tym, że w Belgii dozwolona jest eutanazja, zdążyliśmy się już oswoić. Ale informacja o tym, że eutanazja będzie wykonywana w szpitalach prowadzonych przez katolicki zakon Braci Miłosierdzia, zabrzmiała niewiarygodnie. A jednak to prawda. Na swojej stronie internetowej zakonnicy napisali: „Poważnie podchodzimy do wniosków o eutanazję w sytuacji nieznośnego i beznadziejnego cierpienia. Jednocześnie chcemy chronić życie i zapewniamy, że eutanazja jest wykonywana tylko wtedy, gdy nie ma już możliwości zapewnienia rozsądnej perspektywy leczenia pacjenta” (więcej na ss. 54–55). Ale to nie koniec tragedii. Walec sekularyzacji zmiażdżył nie tylko przywołanych zakonników czy dokładniej świeckich pracowników zakonnych szpitali. Bo jak ocenić stanowisko biskupa Antwerpii Johanna Bonny’ego, który poparł tę decyzję, oświadczając, że bracia muszą wypracować złoty środek pomiędzy medycznym punktem widzenia, osądami moralnymi, opinią publiczną i otaczającą kulturą. A wystarczyło powiedzieć, że my, katolicy, nie kierujemy się opinią publiczną i otaczająca kulturą, tylko Ewangelią, i dlatego chorych nie zabijamy.
Jest to słowo wstępne ks. Marka Gancarczyka do "Gościa Niedzielnego" nr 19/2017
opr. ac/ac