Wszyscy jesteśmy jakby bardziej drażliwi, przewrażliwieni, znerwicowani, jakbyśmy gorączki dostali.
Wszyscy jesteśmy jakby bardziej drażliwi, przewrażliwieni, znerwicowani, jakbyśmy gorączki dostali.
Przy okazji święta konstytucji w jednej z radiowych rozgłośni dzieci rozwiązywały quiz. Padło w nim bardzo trudne – jak się okazało – pytanie o znaczenie wyrażenia „liberum veto”. Żadne z dzieci nie znało odpowiedzi. Prowadzący program „pan od historii” wytłumaczył zatem, o co chodziło, i skomentował, że to było prawdziwe nieszczęście. Przytaknąłem mu w głowie i oddałem się pesymistycznym refleksjom na temat ludzkiej wolności, indywidualizmu, subiektywności i tak dalej, i tak dalej… Nic nowego pod słońcem, wszak już śp. ks. prof. Tischner pisał o „nieszczęsnym darze wolności”. Liberum veto, rozumiane powszechnie jako prawo zerwania obrad sejmu wskutek protestu jednego posła (bez konieczności podania przyczyny), uznawane było bardzo długo za podstawę „złotej wolności”. Jak złota ona była, okazało się po czasie.
Mnie się te refleksje nasuwają w związku z tym, co obserwuję pomiędzy ludźmi, zwłaszcza w przestrzeni internetu. Złota wolność słowa oznacza tam ni mniej, ni więcej, tylko szarganie świętości, zaczepianie drugiego, wylewanie na innych frustracji wraz z wiadrami pomyj. Wolność to oczywiście żadna, bo za szarganiem, zaczepianiem i wiadrami pomyj nie stoją konkretne nazwiska i twarze. To wszystko nasila się zwłaszcza w okresie epidemii, kiedy większość ludzi pozamykanych w domach przegląda strony i komentarze, usiłując w ten przynajmniej sposób nawiązać kontakty z innymi. A że łatwo przy tym o kłótnie? Wszyscy jesteśmy jakby bardziej drażliwi, przewrażliwieni, znerwicowani, jakbyśmy gorączki dostali. Z moich ostatnich doświadczeń najdziwniejsze było chyba to, kiedy wrzuciłem zdjęcie Pana Jezusa na Facebooka, a dwóch panów się pod tym zdjęciem pokłóciło. Sami pewnie nie wiedzieli o co. Tak samo jak nie wiedzieli tego, że o wiele lepiej i zdrowiej byłoby, gdyby żaden z nas nie uważał się za zdolnego do wypowiadania się na wszystkie tematy czy zgoła nieomylnego.
Coraz częściej wśród komentatorów panującej w świecie sytuacji (mam na myśli izolację, zamknięcie, ograniczenie kontaktów, restrykcje) pojawiają się głosy, że można w niej odnaleźć również pozytywne aspekty. I ja się z tym zgadzam. I chociaż uważam, że człowiek popandemiczny to człowiek zmęczony i wystraszony, jak ośmieliłem się ostatnio powiedzieć w wywiadzie dla „Teologii Politycznej”, twierdzę, że jest to też człowiek, który otrzymał szansę zatrzymania się i zmiany swojej hierarchii wartości. Dla niejednego z nas może się to okazać zbawienne. W bieżącym numerze zastanawiamy się nad tym w kontekście uroczystości I Komunii Świętej, które w dotychczasowej formie się nie odbędą (ss. 26–27). Wiadomo – od lat bijemy na alarm, dostrzegając komercjalizację tego ważnego w życiu dziecka i jego rodziny wydarzenia („komercyjna gorączka”, jak nazwał to Jacek Dziedzina) oraz narzekamy na zatracenie jego religijnego i indywidualnego charakteru. Odwołanie masowych imprez pierwszokomunijnych może się okazać czymś w rodzaju środka przeciwgorączkowego. Trzeba tylko pamiętać, że taki środek, choć może pomoc, to jednak raczej nie leczy.
ks. Adam Pawlaszczyk - redaktor naczelny tygodnika "Gość Niedzielny"
opr. ac/ac