Co sprawia, że miejsce, w którym jesteśmy, zaczyna być naprawdę nasze?
Poczucie bycia u siebie. Czym ono jest? Jak można je określić? Co sprawia, że miejsce, w którym jesteśmy, zaczyna być naprawdę nasze?
Jakiś czas temu spotkałem się ze znajomym małżeństwem. Podczas rozmowy świeżo upieczony tata trzeciego dziecka wspomniał, że idąc ulicą Szewską w Krakowie, poczuł, że jest u siebie, a Kraków to jego miasto. Mimo że sam pochodzi z krośnieńskiego, a tu przyjechał tylko na studia. Ale to tutaj w duszpasterstwie akademickim poznał swoją żonę, po ślubie znalazł pracę, kupił mieszkanie i teraz − po paru latach – odczuł w swoim sercu to delikatne i subtelne uczucie bycia u siebie. Czym ono jest? Jak można je określić? Co sprawia, że miejsce, w którym jesteśmy, zaczyna być naprawdę nasze?
Odpowiedzi na te pytania poszukiwali różni filozofowie, którym nieobca była również myśl chrześcijańska. Ksiądz Józef Tischner w „Filozofii dramatu” pisał o tym, że każdy człowiek szuka swojego miejsca na świecie i ze słów Boga wypowiedzianych do pierwszych rodziców: „czyńcie sobie ziemię poddaną” wyprowadził jakże celne wnioski: „Dla człowieka być na ziemi, to – gospodarować. Jesteśmy tutaj jako gospodarze […]. Gospodarując, dopełniamy archaicznej obietnicy, która w nas trwa”. W ten sposób pośrednio wskazywał, że nasze zakorzenienie dokonuje się poprzez życiową twórczość, aktywność, w której różne wydarzenia, czasem będące efektem naszych decyzji, a czasem okoliczności, sprawiają, że oswajamy (albo nie) miejsce naszej egzystencji.
Ksiądz Tischner ukazuje cztery ważne pola, na których gospodarowanie prowadzi do doświadczenia zakorzenienia. Są to: dom, religijność, aktywność zawodowa oraz związek z naszymi przodkami. Wszystkie te przestrzenie wymagają harmonijnej aktywności, bo jej efekty z pewnością będą rzutować na kształt naszego życia i nasze samopoczucie.
Pojęcie domu jest bliskie większości z nas. Z domu rodzinnego wychodzimy i mamy go w swojej pamięci, a w życiu dorosłym podejmujemy wysiłek, aby zbudować własny dom. „Budować dom, znaczy: zadomowić się” – pisze ks. Tischner. Najbardziej pierwotnym fundamentem domu jest miłość kobiety i mężczyzny, która prowadzi do małżeństwa i rodziny: „W domu kobieta jest matką, a mężczyzna ojcem. Naturalnym owocem wzajemności jest dziecko. Dziecko zwiększa sens domu […]. Gdy w domu pojawi się dziecko, przywiązanie do domu osiąga szczyt. Dziecko jest obietnicą wszelkich obietnic. W tych, którzy budowali dom, budzi się wiara, że oto tu, w tym domu, w tym ogrodzie, przy tej kołysce stała się ich ziemia obiecana”. Myślę, że właśnie to doświadczenie – opisane przez Tischnera – stało się udziałem wspomnianego na początku młodego ojca. Ale na tym wymiarze doświadczenie zakorzenienia wcale się nie kończy.
Kolejną bardzo istotną sferą, która domaga się naszej aktywności, jest życie zawodowe. Praca ustanawia naszą podstawową relację ze światem. Ksiądz Tischner pisze: „Pracować na tym świecie, znaczy: zakorzenić się. Zakorzenienie człowieka w świecie jest również owocem wzajemności, która przybiera postać współpracy. Człowiek pracuje z kimś i dla kogoś. Istotę współpracy urzeczywistnia relacja z kimś. Z kimś nie znaczy, że po prostu obok. Znaczy: na podstawie porozumienia. Praca jest nie tylko pokonywaniem oporu tworzywa, lecz przede wszystkim formą porozumienia ludzi z ludźmi”. Właśnie to porozumienie, jego kształt warunkuje nierzadko, czy w naszym miejscu pracy czujemy się u siebie, czy też nie.
Trzecim wymiarem zakorzenienia jest religijność. Prowadzi ona człowieka do budowania relacji z Bogiem i z drugim człowiekiem. Wydobywa dobro i prowadzi do uświęcenia człowieka dokonywanego przez poświęcenie: „Poświęcić – pisze ks. Tischner – znaczy: ofiarować to, co się posiada, aby być tym, czym się naprawdę jest”.
Można powiedzieć, że religijność obejmuje wszystkie inne rzeczywistości naszego życia, promieniuje na nie i wydobywa z nich najgłębsze sensy. Widać zatem, że prawdziwa religijność to nie tylko wykonywanie powierzchownych praktyk, ale realizacja autentycznej więzi z Bogiem, która staje się punktem odniesienia dla pozostałych sfer życia ludzkiego. Ksiądz profesor zauważa: „W przestrzeni świątyni zadomowienie i zakorzenienie przybierają zupełnie nowy sens”. W kontekście religijnym ziemia, na której znajduje się nasz dom i miejsce pracy, staje się naszą ziemią obiecaną.
Ale i nie na tym kończy się proces naszego zakorzeniania się. Kolejną ważną sferę życia symbolizuje cmentarz.
Ksiądz Tischner pisze: „Budować cmentarz i grób, znaczy: podejmować dziedzictwo”. I zaraz dodaje: „Człowiek jest istotą dziedziczącą. Dziedziczenie jest formą wzajemności”. Jasne jest dla nas zwykle to, że nasi rodzice mieli swój udział w budowaniu przez nas domu i w zdobywaniu wykształcenia i zawodu. Nierzadko też dziedziczymy po nich dobra materialne.
W rzeczywistym podejmowaniu dziedzictwa chodzi jednak o jeszcze głębsze rozumienie, o dziedziczenie pewnych wartości, które sięga nieraz wielu pokoleń wstecz. „Umarli mówią, stanowią jakieś mniej lub bardziej określone zobowiązania. To wiąże. Niekiedy umarli zobowiązują mocniej niż żywi. U grobu zmarłego człowiek uświadamia sobie, że jest dziedzicem. Co znaczy, być dziedzicem? Znaczy przede wszystkim: mieć udział w godności tych, którzy byli przed nami. Kontynuując, kontynuujemy przede wszystkim godność. Jesteśmy spadkobiercami dzięki przodkom, oni są przodkami dzięki spadkobiercom” – mówi dalej ks. Tischner.
Na tym aspekcie chciałbym zatrzymać się dłużej. Pozostałe sfery są bowiem dla nas zwykle jasne, ta − mam wrażenie − u wielu ludzi ciągle, by użyć rolniczej metafory, leży odłogiem, a przecież tak naprawdę jest kluczowa dla doświadczenia zakorzenienia. Bez niej z konieczności pozostaje ono płytkie i powierzchowne, a, jak pisze francuska mistyczka i filozofka, Simone Weil: „Drzewo, którego korzenie są prawie całkowicie zniszczone, przewraca się przy pierwszym uderzeniu”. Słowa te pochodzą z jej obszernej pracy o znamiennym tytule: „Zakorzenienie”, w której próbuje zdiagnozować opłakany stan społeczeństwa francuskiego z pierwszej połowy XX wieku i wskazać główne przyczyny jego chwiejności i bezideowości. Warto przytoczyć kilka jej myśli, aby się zastanowić, czy nie znajdziemy w nich również profetycznej diagnozy dla Polski Anno Domini 2010.
Simone Weil pisze: „Powinniśmy szanować ojczyznę, rodzinę i w ogóle każdą wspólnotę ludzką. Szanować je trzeba nie dla nich samych, ale dlatego, że żywią one pewną ilość dusz ludzkich”. Mamy więc odniesienie do najwyższych wartości narodowych, które mają promieniować na całe nasze życie duchowe. „Przez trwanie w czasie − wspólnoty tkwią korzeniami w przeszłości. Zachowują one skarby duchowe zebrane przez tych, którzy umarli, są jedynymi pośrednikami, przez które umarli przemawiają do żywych. Jedyną rzeczą na ziemi, która ma bezpośredni związek z wiecznym przeznaczeniem człowieka, jest promieniowanie tych, którzy potrafili zdobyć − przekazywaną z pokolenia na pokolenie − pełną świadomość tego przeznaczenia”. Idzie więc o zakorzenienie w dziejach narodu i w historii największych jego postaci. Nie po to oczywiście, aby „grzebać się w grobach” (jak mówią niektórzy) ani aby „pielęgnować jakieś jałowe sarmackie sentymenty” (jak twierdzą inni), ale aby podjąć konkretne dziedzictwo i je twórczo kontynuować.
„Zakorzenienie jest być może najważniejszą i równocześnie najbardziej zapoznaną potrzebą duszy ludzkiej, a przy tym najtrudniejszą do zdefiniowania. Istota ludzka zakorzenia się poprzez rzeczywisty, czynny i naturalny udział w istnieniu jakiejś wspólnoty, która zachowuje żywe skarby przeszłości i wybiega swym przeznaczeniem w przyszłość”. Znowu widać, że chodzi o coś więcej niż o aktywność na polu rodzinnym czy zawodowym – istota rzeczy tkwi w twórczości na poziomie wspólnoty narodowej, a to już nie jest sprawą powszechnie spotykaną.
W innym miejscu autorka podejmuje polemikę z głosami, którymi i nas aż nazbyt obficie karmiono przez dwadzieścia lat wolnej Polski: „Na próżno odwracalibyśmy się od przeszłości, aby myśleć tylko o przyszłości. Wiara, że istnieje nawet taka możliwość, jest niebezpiecznym złudzeniem. Sprzeczność między przeszłością i przyszłością jest niedorzeczna. Przyszłość niczego nam nie przynosi, niczego nam nie daje. To my, budując ją, powinniśmy dać jej swoje życie. Lecz, aby dawać, trzeba posiadać, a my nie posiadamy innego życia, innych soków żywotnych niż skarby odziedziczone z przeszłości i przez nas przetrawione, przyswojone, odtworzone. Spośród wszystkich potrzeb duszy ludzkiej nie ma ważniejszej potrzeby niż przeszłość”. I żeby wszystko było jasne, Francuzka rozbraja kolejny zarzut, który też nieraz padał ze strony naszych polityków czy publicystów: „Miłość do przeszłości nie ma nic wspólnego z reakcyjną orientacją polityczną”.
Dla Simone Weil główną przyczyną degradacji ówczesnego społeczeństwa francuskiego było wykorzenienie. Pisze wręcz o „chorobie wykorzenienia”, która jak rak toczy zdrową tkankę społeczną: „Wykorzenienie jest bez wątpienia najgroźniejszą chorobą społeczeństw ludzkich, ponieważ pleni się samo z siebie. Istoty naprawdę wykorzenione mają przed sobą jedynie dwie możliwości: albo popadają w stan bezwładu duchowego równoznaczny prawie ze śmiercią, tak jak większość niewolników w czasach Cesarstwa Rzymskiego, albo rozwijają intensywną działalność zmierzającą zawsze do wykorzenienia”.
Ileż mamy dzisiaj zabiegów zmierzających do tego, aby naszą bogatą historię − dawną i najnowszą − wreszcie odesłać do lamusa, spuścić na nią zasłonę milczenia. A kiedy nie można już uniknąć odwoływania się do niej, najlepiej zrobić to w taki sposób, by została całkowicie zdekonstruowana i przestała być nośnikiem poczucia godności i umiłowania ojczyzny...
Francuska autorka konkluduje: „Człowiek wykorzeniony − wykorzenia. Człowiek zakorzeniony − zakorzenia”. W innym miejscu zaś dodaje jakże gorzką refleksję: „Od kilku wieków ludzie białej rasy głupio i na oślep niszczyli wszędzie przeszłość, zarówno u siebie, jak i u innych. Jeśli mimo wszystko zaznaczył się pod pewnym względem w tym okresie prawdziwy postęp, to nie w wyniku tego szaleństwa, ale pomimo niego, pod wpływem działania tych nielicznych elementów przeszłości, które pozostały żywe. [...] Zniszczona przeszłość nigdy nie wraca. Niszczenie przeszłości jest więc może największą ze zbrodni”.
Za głównego winowajcę wykorzenienia autorka uznaje pieniądz (dziś powiedzielibyśmy może raczej o nastawieniu nazbyt liberalnym i konsumpcyjnym): „Pieniądz niszczy korzenie wszędzie, gdzie tylko przenika, zastępując wszystkie pobudki postępowania pragnieniem zysku. Bez trudności bierze górę nad innymi pobudkami, ponieważ wymaga nieporównanie mniej wysiłku i skupienia. Nie ma nic jaśniejszego i prostszego od cyfry”.
Inną siłą wykorzeniającą jest według autorki podbój, dziś jednak często nie dokonuje się on już w sposób zbrojny, ale poprzez gospodarcze uzależnianie słabszych. Szeroki strumień konsumpcji i dobrobytu potrafił uśpić czujność niejednego narodu, stopniowo „wyzwalając” go od bolesnej i trudnej potrzeby samostanowienia o sobie.
Czy niska frekwencja wyborcza utrzymująca się od kilku lat w Polsce nie jest czytelnym znakiem dobrowolnego zrzeczenia się podstawowych praw? Obiegowe, modne powiedzenie „mnie polityka nie interesuje” (które ma mnie stawiać ponad nią) jest innym przejawem tej samej postawy. Przecież tak wiele zależy od ludzi, którzy sprawują ważne funkcje państwowe. „Państwo − pisze Simone Weil − powinno możliwie najbardziej podnieść ojczyznę do rangi rzeczywistości”.
Ostatnie wydarzenia związane z tragiczną katastrofą pod Smoleńskiem, a następnie liczne pogrzeby osób z najwyższych kręgów polskiej władzy niejednokrotnie przeradzały się w narodowe manifestacje. Wydarzenia te sprawiły, że zaczęliśmy zadawać sobie wiele pytań, nie tylko o nie same, ale o nasz charakter narodowy i o siły, które w nim tkwią.
Dla wielu Polaków ten wstrząs stanowił ważny impuls do zmiany dotychczasowej (a może wmawianej nam) oceny prezydentury Lecha Kaczyńskiego i docenienia jego polityki historycznej i zagranicznej, jak również ogromnego zaangażowania w odsłanianie naszych narodowych korzeni. Prezydent tak mówił w przemówieniu na 91. rocznicę odzyskania niepodległości, 11 listopada 2009 roku: „Dzisiaj, po dwudziestu latach Trzeciej już Rzeczpospolitej musimy budować nowy patriotyzm. Patriotyzm, który wpatrzony jest w przyszłość, ale musi mieć też korzenie, musi mieć też korzenie w przeszłości. Musi mieć pamięć, bo nie ma patriotyzmu bez pamięci. Próbujemy tę pamięć uparcie budować i odbudowywać, i na tej drodze nie może być zakrętów”. Słowa te mogą stanowić najbardziej lakoniczne resumé polityki historycznej Lecha Kaczyńskiego.
Dla wielu żałoba narodowa była okazją do włączenia się w wielką manifestację narodową, o czym świadczy dwieście tysięcy ludzi czekających po kilkanaście godzin, aby oddać hołd Parze Prezydenckiej, czy też setki tysięcy biorących udział w Mszach Świętych: na Placu Zwycięstwa, na krakowskim Rynku, pod katedrą wawelską, w Łagiewnikach, na Błoniach i w wielu innych miejscach rozsianych po całej naszej Ojczyźnie. Ilu z nas w tych pamiętnych dniach kupiło flagę narodową i wywiesiło ją na swoim domu, balkonie czy w oknie... Ilu godzinami trwało przed telewizorem, przeżywając żałobę i zakorzeniając się w historii, która jakże boleśnie nas dotknęła...
Paradoksalnie jednak wydarzenie to stało się dla nas szansą, abyśmy nauczyli się współodczuwać z narodem, z tą jego częścią, która nie utraciła swojego zakorzenienia. Czym przed katastrofą w Smoleńsku były dla wielu z nas pamięć i uporczywe działania Rodzin Katyńskich nad ocaleniem części naszej historii? Teraz śmierć ich bliskich stała się i naszą osobistą tragedią, a ich heroiczny bój o prawdę szansą odzyskania przez nas utraconej więzi z historią. Oto sens ostatnich, tragicznych wydarzeń z najnowszej historii Polski. Umarli zobowiązują! Obyśmy tylko nie pozwolili na zagłuszenie ich dojmującego głosu.
„Głos Ojca Pio” (nr 4/64/2010)
www.glosojcapio.pl
opr. aś/aś