W świecie konformizmu poszczególne jednostki, interioryzując wzory narzucone przez sformatowane społeczeństwo, odrzucają jakikolwiek proces prowadzący do zindywidualizowania, które nie spełnia kryterium funkcjonalności w stosunku do tego społeczeństwa
cz. III
Kwartalnik „Homo Dei” nr 3(316)/2015, s. 44-54 (fragmenty)
Nikt nie ma możliwości wybrać sobie epoki, w której żyje, ani nie może żyć bez odniesienia do niej; nie ma człowieka, który nie byłby dzieckiem swojego czasu, a więc nie byłby także w jakiś sposób „sformatowany” [1] przez sytuację duchową, w jakiej postawiła go opatrzność Boża. Niewątpliwie jednak nasza epoka jako pierwsza w ludzkich dziejach usilnie domaga się uniformistycznego sformatowania wszystkich ludzi, widząc w tym konieczny warunek ich życia i postępowania. Nie mamy więc dzisiaj do czynienia ze sformatowaniem tylko jako pewnym stanem faktycznym, ale jawi się ono jako zasadnicze pryncypium, którego racji trzeba szukać w obecnej sytuacji społeczno-kulturowej, naznaczonej dominującym wpływem techniki i ekonomii globalnej. W tej sytuacji pracować oznacza przede wszystkim „współ-pracować” w ramach jakiejś instytucji, w której funkcje i czynności każdego są wyraźnie określone i wyznaczone przez jej schemat organizacyjny. Wszystko jest podporządkowane rygorystycznym procedurom, które opisują każde działanie za pomocą jedynego możliwego i koniecznego schematu.
Działanie uznaje się za sformatowane wówczas, gdy jest zgodne z normą, która je przepisuje, a więc właściwie nie jest ono działaniem ludzkim, ale automatycznym wykonywaniem jakiejś czynności, czymś w rodzaju narzuconej postawy bez możliwości jej osobowego i osobistego określania. Egzekwowaniu podlegają przede wszystkim działania, które należy wykonywać w ramach instytucji i w relacji do niej, zaś samodzielne działanie kończy się w miejscu, w którym „należy coś zrobić” w pełnej zgodności z tym, co robią inne komponenty instytucji. Na takich zasadach funkcjonują dzisiaj przede wszystkim rozmaite korporacje, chociaż jest to zjawisko obejmujące coraz więcej środowisk.
Cele, które określa instytucja, nie należą do kompetencji pracownika, a niekiedy – biorąc pod uwagę poziom zaawansowania technicznego urządzenia, które ów obsługuje – całkowicie poza nie wykraczają. Powoduje to, że świadomość siebie u jednostki zostaje zredukowana do świadomości wykonywanej przez nią pracy. Z takiej redukcji rodzi się świadomość konformistyczna, od której wymaga się tylko realizowanej w odpowiedni sposób współpracy z instytucją, zupełnie niezależnie od celów, bo ich stawianie należy do kompetencji tejże instytucji. Gdy jednak cel zostaje oddzielony od pracy potrzebnej, aby go osiągnąć, nie ma on już nic wspólnego z aktywnością tego, kto tę pracę podejmuje; zatem wszyscy ci, którzy współpracują z instytucją, będąc pozbawieni wiedzy na temat tego, co właściwie robią, wykonują działania, które ze swej natury są „nieodpowiedzialne”. Wynika to z tego, że wymaga się od nich jedynie wykonania wyznaczonych czynności – nie ma w tym przypadku odpowiedzialności określanej przez cel podejmowanych działań. Cel tymczasem jest kluczowy, by móc mówić o ludzkiej odpowiedzialności.
Pozbawić aktywność jej celu oznacza w konsekwencji pozbawić tego, kto w niej uczestniczy, prawdziwej relacji z przyszłością. Pozbawione przyszłości działanie należy do horyzontu bezczasowego, co sprawia, że staje się ono działaniem de facto bezsensownym, bezmyślną odpowiedzią na oczekiwania instytucji podobną do bezwarunkowej reakcji zwierzęcia na impulsy instynktu lub środowiska. W takiej sytuacji człowiek, podobnie jak zwierzę, przejawia zachowania konformistyczne – a skoro są one konformistyczne, są także przewidywalne. To właśnie rozumiem przez działania sformatowane. O działaniach sformatowanych można zatem mówić wówczas, gdy:
a) praca nie jest niczym więcej niż współpracą z instytucją;
b) owa współpraca jest dla pracownika pozbawiona celów i zredukowana do świadomości wykonywania pracy;
c) wszystko ma miejsce w ramach horyzontu pozbawionego przyszłości, co w ogóle eliminuje jakiekolwiek myślenie o postępowaniu, które nie byłoby sformatowane. Zatem widzimy tu także, bardzo destrukcyjny, mechanizm sprzężenia zwrotnego.
Do powstania opisanej sytuacji przyczynia się to, że człowiek od najwcześniejszych lat słyszy, iż łatwiej osiągnie sukces, jeśli przystosuje się do wymogów innych (odrzucając oczywiście rzeczywistą realizację siebie, choć dziś tak wiele się o niej mówi). A przystosowuje się do nich, gdy naśladuje cechy charakterystyczne i zachowania kolektywu, którego część stanowi. Należąc do grupy dzieci na podwórku, do klasy szkolnej, do zespołu pracowniczego, człowiek uczy się, że przystosowanie się do sposobu działania zespołu i do stawianych przez niego wymogów to warunek konieczny, by mieć na ów zespół jakiś realny wpływ. Jest to cena, jaką płaci, aby coś znaczyć w środowisku, w którym żyje i pracuje.
W przypadku pojawienia się choćby minimalnego zastrzeżenia pod adresem zespołu zawsze znajdzie się ktoś, kto upomni, że „trzeba kierować się zdrowym rozsądkiem” albo „trzeba być realistą”. Oczywiście, w takiej sytuacji budzi się podejrzenie, że prezentowane stanowisko lub przyjęte zachowanie nie odpowiadają rzeczywistości; pojawia się wątpliwość, czy nie jest to tylko bezwiedna, dla wygody, akceptacja istniejącego stanu rzeczy. Rodzi się przypuszczenie, iż wartość jakiegoś zachowania polega po prostu na tym, że jest ono takie, jakie jest, natomiast pytanie o wymiar moralny w ogóle się tu nie pojawia. Mimo odczuwania wewnętrznego niepokoju i pojawiających się pytań na ogół przeważa jednak nacisk okoliczności zewnętrznych – „rzeczywistości bezpośredniej” [2].
Aby przystosowanie do istniejących warunków i okoliczności nie było odczuwane jako przymus, jest konieczne, by świat, w którym człowiek żyje, świat techniki i ekonomii globalnej, został uznany za jedyny możliwy, poza którym nie ma innego, oferującego lepsze warunki życia. Wtedy i tylko wtedy porządek i posłuszeństwo nie będą uznawane za formy przymusu – tak jak ryby w głębi morza nie odczuwają jako nacisku ciśnienia wody.
Jeśli świat produkowanych i konsumowanych dóbr zostanie ukazany i przyjęty jako nie mający alternatywy, to narzucane przezeń obowiązki oraz wymogi posłuszeństwa nie będą już uważane za przeciwne człowiekowi, ale zostaną uznane za naturalne i nieodzowne. Gdy jakiś świat zostaje uznany za jedyny, formatowanie jednostek osiąga poziom, o jakim nie śniły nawet w najśmielszych marzeniach żadne reżimy czy dyktatury. One bowiem, ze swej natury, na ogół bardziej odwołują się do ideologii, niż próbują kształtować wygodne warunki życia, które człowiek traktowałby jako jedynie możliwe, dlatego wcześniej czy później ponoszą porażkę. Świat konformizmu jest tu skuteczniejszy…
W rozmaitych warunkach życia, jakie charakteryzowały minione epoki, niewolnik, sługa, robotnik mogli patrzeć na światy różne od stworzonych przez władcę, pana czy pracodawcę. Tymczasem w naszej epoce, gdy relacja nie zachodzi już między poszczególnymi osobami, między panami a sługami, lecz między wszystkimi ludźmi (niezależnie od tego, kim są) z jednej strony a aparatem technicznym i ekonomią globalną z drugiej, nie ma już innego świata niż ten, który stwarza technika i ekonomia globalna. Tam zaś, gdzie możliwość innych światów została zamknięta, bezpośrednie posłuszeństwo, którego niewolnik w swoim czasie miał jeszcze świadomość, staje się po prostu zbyteczne – zastępuje je, o wiele skuteczniejsze, pośrednie posłuszeństwo systemowi. Opisana w Fenomenologii ducha Hegla dialektyka zachodząca między światem sługi a światem pana znajduje rozwiązanie w jedynym świecie, jaki technika daje zarówno sługom, jak i panom – jedni i drudzy zostają związani przez to, co otrzymali do dyspozycji i czym się posługują. Mimo że spełniają oni różne zadania, „współpracują” – wręcz muszą współpracować! – w utrzymaniu tego samego świata, który nie pozwala na istnienie żadnych innych możliwych światów.
(...)
Społeczeństwo konformistyczne, mimo nieograniczonej wprost liczby głosów wypowiadanych za pośrednictwem wszechobecnych mediów – a być może właśnie dlatego –rozmawia w swojej całości tylko z sobą. Punktem odniesienia dla tego, kto mówi i kto słucha, nie jest już, jak w poprzednich epokach, jakieś inne doświadczenie świata, ponieważ coraz bardziej taki sam jest świat podawany wszystkim przez media, tak jak w coraz większym stopniu są stosowane takie same słowa, aby go opisać. Wynikiem tego stanu rzeczy jest „komunikacja tautologiczna”, w której słuchający ostatecznie słucha tego, co mógłby również łatwo powiedzieć, a mówiący wypowiada takie same słowa jak każdy inny. Przynajmniej w pewnym sensie można postawić hipotezę, że rozpowszechnienie środków społecznego przekazu, które dała nam do dyspozycji rozwijająca się technika, zmierza do wyeliminowania konieczności rzeczywistej komunikacji międzyludzkiej. Wynika to z tego, że ostatecznie nie ma żadnej potrzeby komunikacji tam, gdzie została wyeliminowana różnica między rozmaitymi doświadczeniami świata, stanowiąca podstawę tejże potrzeby.
Wraz z mnożeniem się niezliczonych głosów napełniających eter zanikają stopniowo różnice, jakie jeszcze zachodzą między ludźmi, a doskonaląc coraz bardziej proces ich formatowania, media czynią zbytecznym, jeśli nie wręcz niemożliwym, mówienie w pierwszej osobie liczby pojedynczej. W ten sposób środki przekazu przestają być środkami, ponieważ w swojej całości tworzą świat, poza którym nie można mieć innego i różnego doświadczenia. W tej sytuacji doskonałego upodobnienia ludzi do siebie coraz bardziej ulega redukcji, zmierzając do całkowitego zaniknięcia, przestrzeń osobistej wolności oraz potrzeba własnej interpretacji świata. Owa redukcja nie jest jednak dostrzegana, ponieważ aby mogła być dostrzeżona, trzeba by mieć do dyspozycji świat inny>niż ten, w którym żyjemy – ale on jest jedyny, a daje go nam „kolektywny monolog” świata mediów. Znajdujemy się więc w sytuacji analogicznej do tej, jaką opisał Günther Anders w opowiadaniu, w którym przywołuje następującą historię: Król nie patrzył łaskawym okiem, że jego syn, porzucając kontrolowane drogi, udawał się do wsi, aby wyrobić sobie samodzielny pogląd o świecie, dlatego podarował mu karetę i konie. „Teraz nie musisz już chodzić na nogach” – powiedział do syna. „Teraz nie wolno ci tego czynić” – takie było znaczenie jego słów. „Teraz nie możesz już tego czynić” – taki był ich skutek. [3]
To jest racja, dla której w naszym sformatowanym społeczeństwie „mówić” nie znaczy, jak zawsze znaczyło, „komunikować”, ale właściwie znaczy „eliminować różnice”, jakie mogłyby jeszcze zachodzić między podobnymi nam. Dusza każdego jest upodobniona do dusz wszystkich innych, a w skrajnym przypadku może się z nimi pokrywać. W takich okolicznościach mówienie jeden do drugiego, jeśli nie jest czystym „językiem funkcjonalnym” – jedynym, jaki interesuje świat techniki – jest zwykłym hałasem, który ukrywa niemotę duszy. Jest to niemota spowodowana nie przez niezdolność wyrażania się, ale przez to, że gdy dusza każdego nie dysponuje treściami innymi niż te, które daje się tak samo wszystkim, gdy już nie dysponuje indywidualnością ani jakąś, choćby szczątkową, pozostałością własnej specyfiki, mówienie w pierwszej osobie liczby pojedynczej staje się zbyteczne albo puste. Może nawet dojść do sytuacji, że mówienie od siebie staje się w reżimie funkcjonalności czynnikiem niepokojącym, a zatem niepożądanym. Zdawał sobie z tego doskonale sprawę Zygmunt Freud, już w 1929 roku, w dziele Kultura jako źródło cierpień, demaskując sytuację „psychologicznej nędzy zbiorowości” jako główne niebezpieczeństwo dla życia społecznego. Jej skutkiem jest rozbicie więzi społecznych opartych na „wzajemnym utożsamieniu się uczestników” [4].
Opisana wyżej sytuacja wyjaśnia, dlaczego w naszej epoce dominującą rolę odgrywają rozmaite „psychologie przystosowania” zachęcające do bycia coraz mniej sobą, aby coraz bardziej dopasowywać się do instytucji, do których człowiek należy i z którymi jest związany, podobnie zresztą jak z całą otaczającą go rzeczywistością, zwłaszcza techniczną i ekonomiczną. Nie inaczej wyjaśnia się, dlaczego mamy dzisiaj na przykład do czynienia ze schyłkiem psychoanalizy jako sposobu badania własnej głębi oraz dlaczego znaczące sukcesy w różnych dziedzinach antropologicznych odnosi zwłaszcza kognitywizm. Według tego kierunku myślenia kluczowym zadaniem człowieka jest dostosowanie własnych idei, wyborów, postaw i zachowań do otaczającej go rzeczywistości oraz redukowanie swojego tzw. dysonansu poznawczego, aby zharmonizować swoje poznanie z porządkiem funkcjonalnym panującym w świecie – niezależnie od własnych odczuć i idei. Te ostatnie, jeśli nie są zgodne z otaczającym światem, mogą być tolerowane tylko w sferze prywatnej i utrzymywane jako „oryginalny” rys własnej tożsamości, byle nie miały konsekwencji społecznych [5]. Na tym gruncie także religia, która zawsze broni indywidualności człowieka oraz jej wpływu na sprawy społeczne, w dzisiejszych interpretacjach jest sprowadzana do sfery prywatnej, w której jeszcze może być praktykowana.
Rodzi się w ten sposób paradoks [6]: „autentyczność”, „bycie sobą”, „znajomość siebie”, które zarówno tradycja klasyczna, jak i chrześcijańska wskazywały jako drogę do ocalenia duszy, stają się w społeczeństwach konformistycznych i sformatowanych czymś patologicznym, jak patologią może być pozostawanie skoncentrowanym na sobie, niewielka zdolność przystosowania, kompleks niższości. Sugeruje się tu, że „niższy” jest ten, kto nie jest przystosowany, a więc że „bycie sobą” i nierezygnowanie ze specyfiki swojej tożsamości stanowi patologię.
Kognitywizm jako psychologia konformizmu przyjmuje za ideał zdrowia człowieka przystosowanie się, które z kolei z egzystencjalnego punktu widzenia jest typowym rysem chorobowym [7]. W świecie konformizmu poszczególne jednostki, interioryzując wzory narzucone przez sformatowane społeczeństwo, odrzucają jakikolwiek proces prowadzący do zindywidualizowania, które nie spełnia kryterium funkcjonalności w stosunku do tego społeczeństwa. W ten sposób psychologia o ukierunkowaniu kognitywistycznym traci swój specyficzny przedmiot, czyli „psyche” [8], a jednostki „tracą duszę”. Ludzie stają się, według koncepcji Leibniza, „monadami bez drzwi i okien”, realizując „uprzednio określoną harmonię”. Zostają zburzone mury, które oddzielają to, co wewnątrz, od tego, co na zewnątrz – mury, które chroniły wnętrze przed ekspansją zewnętrzności – oraz te, które pozwalają odróżnić jednego człowieka od drugiego. W społeczeństwach sformatowanych różnica, specyfika i indywidualność, oprócz tego że nie znajdują dla siebie pokarmu, budzą wręcz podejrzenia.
(...)
***
[1] Odwołuję się tutaj do pojęcia formatowania zaczerpniętego z języka informatyki, które zdaje się dobrze oddawać stan duchowy człowieka żyjącego w społeczeństwie informatycznym.
[2] Pojawiający się tutaj problem domaga się, by w ramach refleksji etycznej i moralnoteologicznej zwracać coraz większą uwagę na wpływ okoliczności na moralność ludzkiego czynu.
[3] G. Anders, Die Antiquiertheit des Menschen, t. 1: Über die Seele im Zeitalter der zweiten industriellen Revolution, München 1956, s. 103.
[4] Por. Z. Freud, Kultura jako źródło cierpień, w: tenże, Pisma społeczne, Warszawa 1998, s. 165–227; tutaj s. 205.
[5] Por. B. F. Skinner, Science and Human Behavior, New York 1953.
[6] Paradoks polega tu na tym, że teoretycznie o tej „autentyczności”, „byciu sobą”, „realizowaniu siebie” itp. wiele się mówi, w rzeczywistości jednak jest to swego rodzaju zasłona dymna (przyp. red.).
[7] Oczywiście chodzi tu o pewien – ważny, ale nie jedyny – punkt widzenia, nie o absolutne potępienie przystosowania się (przyp. red.).
[8] A tym samym przestaje de facto być psychologią (przyp. red.).
opr. ac/ac