Podnieśliśmy głowy. Za te słowa, wygłoszone w czasie pogrzebu Lecha Kaczyńskiego i jego Małżonki w Krakowie, szef „Solidarności” Janusz Śniadek dostał długie, mocne i wzruszające brawa.
"Idziemy" nr 17/2010
Podnieśliśmy głowy. Za te słowa, wygłoszone w czasie pogrzebu Lecha Kaczyńskiego i jego Małżonki w Krakowie, szef „Solidarności” Janusz Śniadek dostał długie, mocne i wzruszające brawa. Warto to zdanie zapamiętać, bo jest ono najlepszym chyba podsumowaniem społecznego wymiaru pierwszego tygodnia żałoby po tragicznej katastrofie smoleńskiej. I warto zastanowić się, skąd te oklaski, wylewające się z Bazyliki Mariackiej, rozszerzające się falą na krakowski rynek i dalej, wszędzie gdzie obserwowano uroczystości. Bo przecież Janusz Śniadek nie powiedział kim są „my” i dlaczego wcześniej głowy były wśród nich pospuszczane. A jednak wszyscy zrozumieliśmy.
Bo „my” to ci wszyscy, którzy uważaliśmy, że Lecha Kaczyńskiego traktowano w czasie jego urzędowania w sposób haniebny i że było to działanie z premedytacją. Że chodziło, jak to ujął główny wykonawca nagonki, o świadome odebranie godnościowych fundamentów jego prezydenturze. Bo to nie była zwykła, twarda nawet, polityczna walka. To było używanie wszelkich znanych technik manipulacyjnych w imię zniszczenia majestatu urzędu prezydenckiego. I stąd zdziwienie tak wielu Polaków, że są jednak zdjęcia, na których prezydencka para nie wygląda jak nie wiadomo kto, ale tak jaką była naprawdę: sympatycznie, ciepło. Że można te zdjęcia wydrukować. Dziś wielu się wstydzi swoich paszkwili i słów, które nie szanowały godności bliźniego. Wątpliwa to pociecha, w tle z niepokojem, że to skrucha tylko chwilowa.
My to także ci wszyscy, którzy widzieliśmy ogromny wysiłek jaki świętej pamięci Lech Kaczyński wkładał, wbrew szyderstwom i atakom, w spełnienie obietnic złożonych Polakom. Co to było? Starania o silną, bezpieczną i solidarną Polskę w zjednoczonej, ale nie zunifikowanej Europie. O przywrócenie pamięci wszystkim, a nie tylko zaprzyjaźnionym z salonami bohaterom „Solidarności” i zapomnianym, wyklętym przez komunistyczną propagandę żołnierzom podziemia lat 40. i 50. O godne upamiętnienie Powstania Warszawskiego. To przecież czynił. Nie bacząc na to, jak głośno krzyczano, że przeszłość nie jest ważna. Dziś to jego dzieło widać w pełni. Dziś ludzie, którzy to dostrzegali, którzy Go wspierali, mogą podnieść głowy.
My to wreszcie ci, którzy widzieli w środowisku prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie żaden obciachowy margines, ale ważną i patriotyczną część polskiej inteligencji, przede wszystkim chrześcijańskiej. Było przecież dokładnie odwrotnie niż głosiła propaganda, ta otwarta i ta podprogowa, manipulacyjna. Prezydent nie był sam, otoczony, jak twierdzono, prostakami, ale mógł liczyć na wielu polskich inteligentów. To wokół prezydenta toczono ważne debaty, rozmawiano poważnie o polskich sprawach, a nie jak – niestety – w niektórych innych ośrodkach politycznych tylko o sondażach i o tym, jak ograć sztuczkami konkurentów. W dniach tej żałoby można było to dostrzec w pełni. Można podnieść głowę, bo Polska nie miała po 1989 r. lepszego prezydenta.
Ale to „my” Janusza Śniadka odnosiło się także do wielu innych ofiar katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Gdy przeglądam po raz kolejny listę ofiar, nie mogę uwolnić się od osobistych wspomnień. Niemal każda z 95 ofiar była jakoś mi znana, słabiej lub bliżej, czasem bardzo blisko. Odeszli przyjaciele. Ale odeszli też ludzie, którzy wiernie służyli, w różnych obszarach, państwu polskiemu. Wielu z nich dzieliło los Lecha Kaczyńskiego: nie chcąc niczego dla siebie, byli oskarżani o interesowność. Szukali prawdy, a słyszeli, że chcą ją fałszować. Potrafili odejść, bo nie godzili się na nieprawości, a oceniano, iż są słabeuszami. Dziś Polska oddaje im hołd. Dziś dzieła ich życia błyszczą. Ale też domagają się obrony. To nasze zobowiązanie.
Gdy umilkną już działa salw armatnich ku czci poległych, gdy rozwieją się żałobne dymy, kiedy uprzątną w Smoleńsku resztki wraka prezydenckiego TU 154 M – wielu będzie próbowało nam wmówić, że tych łez było za dużo. Że żałoba ma swoje granice, życie swoje prawa, a polityka to brutalna gra i trzeba wrócić do starych reguł. Innymi słowy, usłyszymy znowu, że głowy powinny być ponownie opuszczone. Że nic się w gruncie rzeczy nie stało.
Nie dajmy sobie tego wmówić. To nieprawda. Nie dlatego, że ktoś chce stworzyć mit Lecha Kaczyńskiego. Tak jakby można było coś takiego zaprogramować. Jest inaczej – prawda została odsłonięta. Wielkość jest widoczna gołym okiem. I żadna manipulacja już tego nie zmieni. Wątpliwa to pociecha w obliczu narodowej tragedii. Ale – czyż chrześcijanie mogą w to wątpić? – każde zło może obrócić się w dobro. Lecha Kaczyńskiego już nie ma z nami, ale jest jego testament. Zobaczyliśmy w tym tygodniu, jak wielu z nas rozumie to przesłanie podobnie. Z czasem jego litery będą coraz wyraźniejsze.
opr. aś/aś