Ateizm, jaki prezentuje Greenaway, nazwałbym ateizmem głupkowatym
"Idziemy" nr 49/2010
Listopad minął na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie pod znakiem pogrzebów jezuickich profesorów. Najpierw zmarł dziekan Wydziału Teologii, Donath Hercsik, Niemiec węgierskiego pochodzenia. Miał dopiero 45 lat. Jeszcze dwa dni przed śmiercią uczestniczył – jako recenzent – w obronie doktorskiej, której ja miałem okazję przewodniczyć. Walczył z rakiem do końca, ale odszedł spokojnie, pojednany, z nadzieją… A my, którzy modliliśmy się o cud uzdrowienia, byliśmy zbudowani jego umieraniem. Potem zmarł Urbano Navarette, Hiszpan, wybitny znawca prawa kanonicznego, który kilka lat temu został mianowany kardynałem. Dożył 90 lat. Pan dał, Pan wziął… Wziął do siebie, do Królestwa, któremu ci dwaj jezuici wiernie służyli.
Dzień po pogrzebie kard. Navarettego, na którym był sam Benedykt XVI, znalazłem w internecie wypowiedź niejakiego Petera Greenawaya, który na zaproszenie władz Warszawy przygotował show inaugurujące Centrum Nauki Kopernik. Show nie widziałem, ale jeśli było na tym poziomie, co wypowiedzi Greenawaya, to niczego nie straciłem. W jednym z wywiadów ów artysta stwierdził: „Wszystkie religie są głupie, dziecinne, żałosne.[…] Po co wierzyć w zło i dobro? Myślę, że nadeszły czasy, kiedy możemy powiedzieć bez ogródek: jesteśmy sami na tym świecie i wszystko zależy tylko od nas samych. […] Ja myślę, że to wspaniałe. Jesteśmy wyzwoleni. Wszystko, co mamy, to naturalna śmierć, w pidżamie, w łóżku. Nagrodą w życiu jest otaczająca nas natura, nasze dzieci. Czego chcieć więcej?” (od redakcji: o przygotowanym przez tego reżysera warszawskim show pisał także tydzień temu ks. Marek Kruszewski w naszej rubryce „Proszę księdza”).
Ateizm, jaki prezentuje Greenaway, nazwałbym ateizmem głupkowatym. W przeciwieństwie na przykład do ateizmu niektórych egzystencjalistów, jak Albert Camus. Uważali oni, że jesteśmy sami we wszechświecie, powstaliśmy z przypadku, a umierając odchodzimy w nicość. Ta diagnoza nie wywoływała w nich jednak okrzyku: „Jakie to wspaniałe! Umrzeć w pidżamie na łóżku!”. Wręcz przeciwnie! Mówili o absurdzie ludzkiego istnienia, które – choć całe nakierowane na życie i poszukiwanie sensu – nieuchronnie kończy się wieczną pustką. To, co człowiek może w tej sytuacji zrobić, to z odwagą, z heroizmem przyjąć swój los. Obce są mi tego rodzaju poglądy, ale je szanuję i przyjmuję z powagą. Tymczasem chamskich i głupkowatych wystąpień Greenwaya poważnie traktować nie sposób. Tym bardziej, że wciąż przypominam sobie umierającego ojca Donatha.
„Czego chcieć więcej?” – pyta nas radośnie Greenway w obliczu „wspaniałej” perspektywy świata bez Boga i śmierci w pidżamie. Benedykt XVI w swoim nauczaniu często zwraca uwagę właśnie na to, że współczesny człowiek Zachodu ma nadzieję na coraz mniej, nie ma już odwagi wierzyć i chcieć jednak czegoś więcej. Papież zaprasza do ożywienia nadziei przez duże „N”: „Potrzebujemy małych i większych nadziei […]. Jednak bez wielkiej nadziei, która musi przewyższać pozostałe, są one niewystarczające. Tą wielką nadzieją może być jedynie Bóg, […] który może nam zaproponować i dać to, czego sami nie możemy osiągnąć” (Spe salvi, 31). Bez tej wielkiej nadziei człowiek popada w rozczarowanie i rozpacz, albo pozostaje „uśmiechnięty jak prosię”.
W książce wywiadzie-rzece „Światłość świata” Benedykt XVI mówi wiele o współczesnym kryzysie społeczeństw i o tym, że wchodzimy w czas przełomowy: Bóg zostanie uznany albo odrzucony, „w tej dramatycznej sytuacji decyduje się dziś los świata”. Peter Seewald, który przeprowadził rozmowę z papieżem, zauważa, że chrześcijaństwu rzucono w twarz oskarżenie, iż jest zmyśleniem. Czyż jednak fałsz i zmyślenie nie dotknęły raczej świata, który uważa, ze Boga nie potrzebuje – pyta Seewald – „świata fałszywych rynków finansowych, mediów, luksusu i mody”? Świata, który jeszcze wydaje się silny i zadowolony z siebie, ale którego rozkład czuć coraz bardziej? Świata, który wrzeszczy, że „jesteśmy wyzwoleni” i który zamierza wymrzeć w „pidżamie na łóżku”?
opr. aś/aś