Nie pierwszy to przypadek medialnych potknięć ks. Lemańskiego. Ale to było wyjątkowo gorszące
"Idziemy" nr 20/2013
Zacznę od anegdoty, którą na rekolekcjach dla księży opowiadał ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski. Oto zaproszony do filharmonii prosty człowiek wyznał na koniec, że nie potrafiłby tak pięknie zagrać na żadnym z instrumentów, co najwyżej mógłby chyba „machać patyczkiem, jak ten pan” – tu wskazał na dyrygenta z batutą.
Czasem myślę, że podobnie łatwe wydaje się wielu ludziom, także duchownym, funkcjonowanie mediów i ich obecność w mediach. Ot, zwykłe mielenie językiem i robienie dobrych min. Przecież wyjście na ambonę niczym się nie różni od stanięcia przed kamerą, a napisanie artykułu od redagowania parafialnych ogłoszeń. Pozornie! Bo w odbiorze medialnego przekazu ważne jest jednak nie tylko, co i jak się mówi, ale również gdzie się mówi. Duchowny w niekościelnych mediach nie jest u siebie i uczestniczy w tańcu do cudzej muzyki. Nieświadomy sposobu działania mediów staje się mimowolnie „pożytecznym idiotą”, który uwiarygodnia antykościelną propagandę, a z czasem zaczyna kwestionować nauczanie Kościoła i kościelną dyscyplinę.
Przykładem może być ubiegłotygodniowy występ ks. Wojciecha Lemańskiego, proboszcza z Jasienicy, w programie „Tomasz Lis na żywo” w TVP2. Prowadzący urządził sobie niezłą hucpę, napuszczając właśnie księdza na małżonków Małgorzatę i Tomasza Terlikowskich broniących akurat nauczania Kościoła w kwestiach bioetycznych. Wypowiedzi księdza kwestionowały nie tylko treści zawarte w ostatnim dokumencie bioetycznym Konferencji Episkopatu Polski, nauczanie Stolicy Apostolskiej zawarte w dokumentach Donum vitae i Dignitas personae, ale nawet podstawy katolickiej teologii moralnej. Nie pierwszy to zresztą przypadek medialnych potknięć ks. Lemańskiego. Ale to było wyjątkowo gorszące.
Wątpię jednak, aby sprawca zamieszania sam wyciągnął wnioski z roli, jaką systematycznie odgrywa nie tylko po okiem Tomasza Lisa, ale także w „Gazecie Wyborczej” czy TVN. W jego przypadku można już chyba mówić o jakimś medialnym uwiedzeniu. Obecność w mediach uzależnia bowiem jak narkotyk. Daje poczucie znaczenia, a pęd do znaczenia jest według Ericha Fromma bardziej fundamentalny nawet od popędu seksualnego. Chorobliwe parcie na szkło, przed mikrofon, na łamy gazet czy na internetowe portale, jak każde inne uzależnienie odbiera rozsądek i nawet księdza zmienia w klauna, gotowego powiedzieć każde głupstwo, byle tylko zaistnieć. Media potrafią wynieść człowieka do pozycji autorytetu, wobec którego blednie nawet autorytet papieża. Kariera takiego autorytetu kończy się nagle, gdy tylko przestanie być użyteczny. Lista złamanych przez media życiorysów, także kapłańskich i zakonnych, jest długa.
Kodeks Prawa Kanonicznego stwierdza, że w czasopismach, które atakują religię i dobre obyczaje, duchowni mogą cokolwiek zamieszczać jedynie za zgodą swojego ordynariusza. Udział duchownych w programach radiowych i telewizyjnych mają regulować przepisy Konferencji Episkopatu. Te zaś nakazują, aby duchowny na udział w każdej audycji uzyskiwał zgodę swojego ordynariusza. Ksiądz Lemański ani w jednym, ani w drugim wypadku, z tego, co wiem, takiej zgody nie ma.
Co w tej sytuacji zrobi ordynariusz ks. Lemańskiego i mój, abp Henryk Hoser SAC? Coś zrobić musi – bez osobistej urazy. Sprawa ma bowiem charakter publiczny. Chodzi o jasność nauczania Kościoła, w imieniu którego ksiądz się wypowiada i o powstrzymanie go przed brnięciem do punktu, z którego nie będzie odwrotu.
opr. aś/aś