Wracamy do fundamentalnego pytania, czy polskość to powód do dumy, czy do wstydu.
Wracamy do fundamentalnego pytania, czy polskość to powód do dumy, czy do wstydu.
Spór o sens powstania warszawskiego, który powraca w kolejne jego rocznice,nie jest jedynym, który ostatnio rozpala ludzkie emocje. Niemniej jest to spór ważny nie tylko dla historii, ale i dla przyszłości. Narody mające ambicje uprawiają bowiem historię „ku przyszłości”. W niej szukają motywów do patriotycznego wychowania obywateli oraz uzasadnienia dla swoich działań i dla pozycji międzynarodowej w świecie. Tak robi Izrael, USA, Rosja, Wielka Brytania, a nawet Niemcy. Czy ktoś wyobraża sobie, żeby Izrael wyrzekł się dumnej pamięci o powstaniu w getcie warszawskim, choć było ono wydarzeniem nie mniej tragicznym niż powstanie warszawskie?
Linia podziału w ocenie powstania warszawskiego pokrywa się podziałem na zwolenników dwóch koncepcji Polski. Czy ma to być Polska pod biało-czerwonym sztandarem, z białym orłem w koronie, dumna ze swojej historii? Czy mamy skończyć jako gromada wesołych tubylców z różowymi balonikami, zapatrzonych w czekoladowe ptaszysko? Może to być zresztą cokolwiek, byle z czekolady! Bo liczy się tylko konsumpcja. Wracamy do fundamentalnego pytania, czy polskość to powód do dumy, czy do wstydu.
Podejście do powstania warszawskiego jako do zrywu niepodległościowego, który urósł do rangi symbolu dla kolejnych pokoleń Polaków, przekłada się na stosunek do ludzi, którzy przed 76 laty chwycili za broń. Czy możemy w nich widzieć jedynie szaleńców, którzy nie uwzględniali realiów, narażając tysiące mieszkańców Warszawy na cierpienie i śmierć, a miasto na zniszczenie? Wtedy winniśmy im co najwyżej współczucie. Czy raczej trzeba dostrzec w nich ludzi spragnionych wolności dla siebie i dla Polski? Bo tylko wówczas uzasadnione jest zapraszanie ostatnich żyjących powstańców na patriotyczne rocznice i nadawanie im odznaczeń. Polacy mają do tego zdrowe podejście, bez względu na zmienne trendy w polityce i kulturze. Dlatego obchody rocznicy powstania warszawskiego upowszechniły się także poza Warszawą. Stały się sprawą ogólnonarodową, angażując miliony Polaków w kraju i zagranicą.
Niejedyny to – jak zaznaczyłem – spór, w który media i politycy wciągają ostatnio Polaków. Drugi to ten o finanse Kościoła. Zastanawiające jest, dlaczego temat podrzucił akurat „Super Express” i akurat wkrótce po wyborach prezydenckich. Gazeta ta, choć jest typowym tabloidem, to ma opinię raczej prorządowej i znana jest z publikacji materiałów, które czasem noszą znamiona tzw. „ustawek”. Chodzi o sytuacje, w której np. politycy lub celebryci „dają się złapać” w sytuacji prywatnej albo kiedy sensacyjne fakty z ich życia są ujawniane w sposób kontrolowany. Wolałbym, żeby tym razem nie chodziło o materiał, który ma uruchomić jakiś proces społeczny.
Publikacja tabloidu o księżowskich emeryturach i o tzw. Funduszu Kościelnym pełna jest bowiem manipulacji i szczucia. Sugeruje, że księża pobierają podwójne emerytury: jedną z ZUS, a drugą z tzw. Funduszu Kościelnego, który jest zasilany z budżetu państwa. Kapłańskie emerytury miałyby podlegać podwójnej rewaloryzacji i dochodzić nawet do 17 tys. zł miesięcznie. Czy wobec tego państwo powinno zlikwidować tzw. Fundusz Kościelny i zaprzestać wypłacania emerytur księżom? Wobec tych danych przytłaczająca większość uczestników ankiety „Super Expressu” odpowiedziała na tak.
Z prawdą w tej publikacji jest podobnie jak w dowcipach o Radiu Erewań. To prawda, że większość księży pobiera emeryturę w wysokości 17 tys. zł brutto, ale nie miesięcznie, tylko rocznie. To prawda, że emerytury duchownych są z dwóch źródeł, tylko że nie wypłacane, ale finansowane (część składki płaci sam duchowny, a część dopłaca tzw. Fundusz Kościelny). Prawdą jest, że w ostatnich latach na tzw. Fundusz Kościelny budżet państwa przeznaczył ponad 171 mln zł, ale tylko ok 60 proc. z tego poszło na cele Kościoła katolickiego, w tym na konserwację zabytków. I wreszcie prawdą jest, że tzw. Fundusz Kościelny powinien być zlikwidowany na rzecz dobrowolnego odpisu podatkowego, jak to jest w wielu innych krajach. Fundusz ustanowił bowiem towarzysz Bolesław Bierut w 1950 r. Bynajmniej nie z miłości do Kościoła katolickiego ani z chęci wspierania go.
Nie wiem, czemu służyć ma ta publikacja, na którą ochoczo powołują się inne media. Od dawna jednak przypominam, że jeśli episkopat nie przejmie inicjatywy w sprawie przekształcenia tzw. Funduszu Kościelnego, to niedługo obudzimy się na kolejnej bombie.
opr. ac/ac