Wojna cywilizacji właśnie zawitała do Europy...
Wojna cywilizacji, o której mówimy od czasu ataku terrorystów na Nowy Jork i Waszyngton i której staramy się nie dostrzegać, właśnie zawitała do Europy.
63 - letni Jean Jacques Le Chenadec jest pierwszą ofiarą śmiertelną zamieszek, jakie od 11 dni wstrząsają Francją. Został uderzony przez młodego człowieka, gdy rozmawiał z sąsiadem pod budynkiem, w którym mieszkał w Stains. Następnego dnia zmarł w szpitalu.
Chciałem zacząć ten tekst od stwierdzenia, że na razie płonęły samochody i budynki, ale nikt nie zginął. W poniedziałek jednak pojawiła się pierwsza ofiara zajść chuligańskich, od dwóch tygodni paraliżujących Francję. Nastąpiła też dramatyczna zmiana kierunku aktów przemocy. W nocy z niedzieli na poniedziałek podpalono dwa kościoły. Nie w Paryżu wprawdzie, lecz w okręgu Lens, ale oznacza to poszerzenie kierunku agresji chuliganów.
Używam tutaj określeń „zajścia", „chuligani", ale bardzo trudno jest zdefiniować to, co dzieje się we Francji. Jeden z komentatorów wydarzeń powiedział, że mamy oto we Francji naszą własną intifadę (intifada nazywano wystąpienia Palestyńczyków przeciwko Izraelowi - wystąpienia mające cechy powstania). I rzeczywiście we Francji odbywa się coś, co jest powstaniem antypaństwowym. Ale w tym momencie pojawia się kolejne pytanie: kto jest motorem tego powstania? Kiedy słyszymy odpowiedź, że są to bandy chuliganów czy też nawet miejscowe grupy mafijne, to wydaje się, że nie oddaje ona złożoności sytuacji. Na pewno nie jest to powstanie imigrantów. Młodociani bandyci demolujący Paryż i miasta Francji nie są imigrantami. Najczęściej są to dzieci imigrantów, to prawda, ale oni sami są już pełnoprawnymi obywatelami francuskimi. Tyle tylko, że wciąż mieszkają w gettach, gdzie nie obowiązuje na dobrą sprawę francuskie prawo. Zamieszki zaczęły się przecież od przypadkowej dwóch młodych ludzi, którzy uciekając przed policją, ukryli się w transformatorze elektrycznym i zginęli porażeni prądem. Społeczność Cli-chy-sous-Bois uznała, że to policjanci są winni śmierci chłopców i zaczęły się demonstracje. A właściwie nie tyle demonstracje, ile nocne wyprawy młodocianych bandziorów, którzy palili samochody, budynki szkolne i demolowali miejskie autobusy. Na początku był to czysty wykwit agresji pozbawionej jakiejkolwiek ideologii. Ot, coś takiego jak napaści rozwydrzonych kibiców piłkarskich. W miarę narastania zamieszek zaczęły jednak pojawiać się w nich elementy ideologiczne. Chuligani uświadomili sobie, że łączy ich islam i wykluczenie społeczne, wynikające z zamieszkiwania gett, ponurych podparyskich blokowisk zbudowanych skądinąd za pieniądze francuskich podatników. Rozpoczęło się powstanie wykluczonych. Powstanie pozbawione celów politycznych, ale tym groźniejsze, bo nie ma przedmiotu negocjacji. Są natomiast bandy wyrostków wyruszających co noc na „zadymę" w przekonaniu, że walczą o szczytne i ważne cele.
„Nie zważano na to, że od wielu lat liczne przedmieścia znalazły się na marginesie społeczeństwa. Istnieją tam niezliczone strefy opanowane przez lokalne mafie. Wykorzystują one bezbronnych ludzi i urządzenia, aby rozwijać czarny rynek, opierający się na handlu narkotykami, nielegalnych interesach wszelkiego rodzaju i pracy na czarno. Teraz kocioł parowy wybuchł. Dla Jacques'a Chiraca sytuacja nie jest prosta. Nawet najlepsze rozwiązania problemów socjalnych przedmieść wymagają czasu, by mogły dać rezultaty. A cudownych środków brak" - pisała jedna z francuskich gazet.
Istotnie splot problemów społecznych i polityki może okazać się jednym z trudniejszych elementów francuskiego sporu. Odpowiedzialny za uspokojenie rozruchów minister spraw wewnętrznych Nicolas Sarkozy jest postrzegany przez prezydenta i premiera de Villepina jako polityczny rywal do sukcesji po Jacques'ie Chiracu. Niemożność poradzenia sobie przez niego z zamieszkami cieszy politycznych rywali. Z drugiej strony poziom zagrożenia dla państwa jest tak znaczny, że należy nielubianego ministra wspierać. Władze stoją przed trudnym dylematem: czy iść na zderzenie czołowe z demonstrantami, ryzykując użycie broni (co zdawał się sugerować Sarkozy), czy też stosować metody polityczne, które nie powstrzymają rozlewającej się fali przemocy. Na dodatek wiele wskazuje na to, że Francuzi za chwilę znajdą się pod naciskiem społeczności międzynarodowej, bo za przykładem Paryża poszli już mieszkańcy imigranckich przedmieść w belgijskim Liege i w Berlinie, gdzie spłonęły pierwsze samochody. A w kolejce stoją Włosi, zachęceni niemądrą wypowiedzią Romano Prodiego, który publicznie stwierdził, że zamieszki na wzór francuski są we Florencji czy Rzymie tylko kwestią czasu, oraz Hiszpanie twardo broniący się przed napływem północnoafrykańskich imigrantów.
Jest wreszcie, a może nawet przede wszystkim, problem natury politycznej. Chuligańskie powstanie zmieni Francję. Tego możemy być pewni. I wydaje się, że kolejne setki tysięcy obywateli Francji wrzuci do urn swoje głosy za Le Penem lub partiami o podobnym programie. Tak, jak rozkład życia społecznego po I wojnie światowej stał się zaczynem faszyzmu, tak w Europie początku XXI wieku może się okazać, że problem imigrantów i ludzi odmiennych kultur ukształtuje życie polityczne, powołując do życia siły ksenofobiczne i populistyczne.
Dla Unii Europejskiej wydarzenia we Francji oznaczają także niemały kłopot. Po kilku tygodniach powstania muzułmanów nie bardzo wyobrażam sobie negocjacje na temat członkostwa Turcji w UE. Ani Francja, ani Niemcy, a przede wszystkim obywatele Unii nie będą entuzjastycznie nastawieni do muzułmańskich współziomków, jako członków Unii. Wcześniej już mieliśmy wybuchy ksenofobii w Holandii i Wielkiej Brytanii. Mieliśmy bojową publicystykę Oriany Fallaci, a przed nimi „Zderzenie cywilizacji" Samuela Huntingtona.
Trzeba przestać się oszukiwać, że polityka asymilacji i wielokulturowości tak hołubiona przez nowoczesną Europę przyniosła jakiekolwiek skutki. Zamachy w Londynie były dziełem ludzi urodzonych w Wielkiej Brytanii. Francuskie zamieszki to przecież wystąpienia ludzi nieznających innych języków poza francuskim, ludzi wychowanych przez francuską szkołę. A widać wyraźnie, że powstanie ma charakter cywilizacyjno-kulturowy. Biedni czy wykluczeni biali obywatele nie dołączają do arabskich band. Dołącza do nich garść Murzynów, ale tylko tych wychowanych w islamie. Wojna cywilizacji, o której mówimy od czasu ataku terrorystów na Nowy Jork i Waszyngton i której staramy się nie dostrzegać, właśnie zawitała do Europy. Od zdolności Europejczyków do obrony, od naszej zdolności do wygrania tej wojny, od tego, czy potrafimy ocalić podpalane kościoły zależeć będzie przyszłość Europy. Obawiam się, że dużo bardziej o tego niż od kolejnych uchwał Komisji Europejskiej.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg