Irak schodzi z pierwszych stron gazet, a jednak tak niewiele wciąż wiemy o istocie trwającego tam konfliktu
Irak schodzi na coraz dalsze strony gazet. Publiczna wytrzymałość na wysłuchiwanie nieodmiennie podobnych komunikatów wojennych jest coraz mniejsza, I przyznam, że z obawą siadam do pisania kolejnego tekstu dotyczącego tej wojny. Nie dlatego, że wszystko zostało już powiedziane. Przeciwnie, mimo natłoku informacji, ciągle wiemy o konflikcie irackim bardzo niewiele.
Logika telewizyjnego przekazu. która zdominowała nasze postrzeganie rzeczywistości sprawia, iż poszukujemy tak zwanego Piusa. A w wypadku wojny są nim oczywiście kolejne śmierci, wybuchy, porwania. Ponieważ znieczulenie telewidza w miarę upływu czasu rośnie, to wieści, by przyciągnąć uwagę, muszą być coraz to okrutniejsze i sensacyjne.
Drugi nurt przekazu dotyczącego Iraku dotyczy polskiej tam obecności. I sprowadza się do kolejnych obietnic i debat związanych z wycofaniem polskich żołnierzy. Politycy czytają sondaże, i dowiadują się, że prawie 3/4 Polaków nie popiera naszej obecności wojskowej nad Eufratem, więc deklarują, że nasze oddziały zostaną zmniejszone itd. Także w tym wypadku rezygnujemy z jakiejkolwiek debaty o sensie naszego zaangażowania wojskowego, praktykując stałą w naszej polityce metodę bezmyślnego ulegania sondażom.
Być może zresztą przedstawiciele władz polskich nie mają sensownych argumentów i praktykują stalą taktykę uników. Nie wykluczam wcale, że rząd postkomunistyczny wyprawił naszych żołnierzy do Iraku nie przeprowadziwszy jakiegokolwiek rachunku strat i zysków, w przekonaniu, że jest to krótka i miła wycieczka, za którą panowie Kwaśniewski i Miller zostaną pochwaleni w Waszyngtonie.
Irak tymczasem jest wprawdzie dla współczesnego świata ciężkim bólem głowy, ale jest i szansą. Nie chcę wdawać się w oceny dotyczący słuszności interwencji. Czytelnicy moich komentarzy pamiętają, że bytem tej interwencji zdecydowanym zwolennikiem -i zdania nie zmieniłem. Ale po tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu minionych miesięcy, należy postawić kilka pytań.
Pierwsze z nich dotyczy sprawy fundamentalnej: czy świat XXI wieku jest światem, w którym toczy się zapowiadana przez Samuela Huntingtona wojna cywilizacji. Obawiam się, że odpowiedź na to pytanie musi być twierdząca. Dowodzi tego bezpardonowa ofensywa fundamentalistycznego islamu w Afryce. Świat obudził się, obserwując katastrofę humanitarną w su-dańskiej prowincji Darfur. Ale pogromy chrześcijan mają miejsce w całej środkowej i wschodniej Afryce. Na muzułmańskiej północy kontynentu ich nie ma, bo działalność misyjna jest tam najczęściej po prostu zakazana albo ograniczona do form śladowych. Podobne zjawisko obserwujemy w Europie na obszarze Bośni i Albanii.
A dalej - w Indonezji, Pakistanie i coraz częściej na terenach muzułmańskich republik postsowieckich. Wreszcie w samym sercu Zachodu, w Niemczech, Włoszech czy Francji, gdzie konflikty z islamem przybierają coraz ostrzejszą formę. Pretensje wyrażane przez Orianę Fallaci, iż przyjmując postawę kapitulancką, przegramy starcie cywilizacyjne, są co najmniej godne rozważenia.
Drugie z pytań, jakie rodzi konflikt iracki, dotyczy istoty demokracji. Idąc na wojnę z totalitarnym dyktatorem, jakim był Saddam Husajn, uwierzyliśmy w piękne, lecz naiwne marzenie Amerykanów, że demokracja w naszym zachodnim wydaniu jest systemem z natury swojej atrakcyjnym i odpowiednim dla wszystkich narodów. Uwierzyliśmy trochę wbrew doświadczeniu historycznemu Europy. Sto lat temu po traktacie wersalskim wszystkie nowo utworzone państwa w Europie Środkowej przyjęły bardzo nowoczesny i demokratyczny model francuskiej III Republiki. I wszystkie (Polski nie wyłączając) przeszły ku rządom dyktatorskim. Okazało się wówczas, że demokracja to nie tylko system wyborczy i prawa obywatelskie, ale przede wszystkim struktura i mentalność obywatelskiego społeczeństwa. A pamiętajmy, że różnica w mentalności i cechach społecznych pomiędzy ówczesną Francją a Polską była nieporównanie mniejsza niż ta, która oddziela dzisiejsze kraje arabskie od europejskich. Wydaje się, że muzułmanie nie tęsknią za zachodnim modelem demokratycznym. Nienawidzili Saddama za to, że wprowadził ustrój totalitarny, ingerujący w życie rodzin. Znakomicie natomiast znoszą systemy autorytarne, które zostawiają obywatelowi elementarną wolność życia codziennego, pod warunkiem niewtrącania się do polityki. Wprowadzenie cywilnej administracji irackiej, utworzenie rządu premiera Alawiego było więc krokiem rozsądnym. Nie jest to niewątpliwie rząd demokratyczny, choćby dlatego, że nie pochodzi z wyboru, ale jest mniej lub bardziej swój. Decyzja o postawieniu w stan oskarżenia członków klanu Szalabich, dotychczasowych ulubieńców Amerykanów, jeszcze bardziej poszerzy pole poparcia dla premiera i jego ekipy. A jak jest ono ważne, dowodzi przebieg walk z Muktada as-Sadrem. Radykalny watażka szyicki niedawno był problemem nie do zlikwidowania dla władz amerykańskich (i polskich, bo jego oddziały Armii Mahdiego działały w naszej strefie). Teraz okazuje się, że sami Irakijczycy, rzecz jasna przy wsparciu wojsk amerykańskich, radzą sobie z nim o wiele lepiej. Bo też nie można ogłaszać krucjaty przeciwko „niewiernym", kiedy zabija się braci muzułmanów.
Najważniejsze z pytań związanych z tym, co dzieje się w Iraku, dotyczy wszakże problemu użycia siły w stosunkach międzynarodowych. Pisałem niedawno na lamach „Przewodnika", że ciążące na nas „brzemię białego człowieka" być może zmusi nas do wprowadzenia wojsk do Sudanu czy też do kolejnych akcji likwidujących zbrodnicze i opresyjne reżimy. W tym sensie Irak był próbą generalną. Zbrodniczy i destabilizujący cały region rząd Saddama został łatwo obalony przez interwencję wojskową państw koalicji stworzonej przez Amerykanów. Terrorystyczne rządy od Autonomii Palestyńskiej po Koreę Północną zaczęły się bać. Najpierw obalenie Milosevicza w Serbii, a potem Husajna w Iraku zdawały się wyznaczać nowy styl polityki międzynarodowej. Styl, który oznaczał nieuchronne użycie siły zbrojnej przeciwko rządom zbrodniczym. Potem jednak ugrzęźliśmy w Iraku. Ugrzęźliśmy w tym sensie, że rozwiązania polityczne zaproponowane przez koalicję państw Zachodu okazały się błędne i trudne do zaakceptowania przez Irakijczyków. Do kraju, którego granic nie można upilnować, zaczęli napływać z całego świata muzułmańskiego terroryści. A równocześnie tolerancja zachodnich społeczeństw na okrutne obrazy wojny okazała się niesłychanie mała. Wszędzie w świecie Zachodu zaczęły narastać protesty przeciwko wojnie. Wojnie, której nie było, bo kiedy porównamy inne konflikty zbrojne z tym, co dzieje się w Iraku, to ciągle straty są stosunkowo niewielkie (choć liczba zabitych żołnierzy amerykańskich zbliża się już do tysiąca), a obiektywnie rzecz biorąc, przeciętny Irakijczyk ma się lepiej niż miał się pod władzą Saddama.
Próby powstania wzniecane przez radykałów wspomnianego już Sadra wskazują, że społeczne poparcie dla walki zbrojnej jest niewielkie. Ale brak determinacji Zachodu ośmiela kolejne państwa zbójeckie do demonstrowania swojej pogardy wobec zasad - to prawda narzuconych - jakie wytworzyły kraje demokratyczne. Irakizacja wojny okazuje się sukcesem. Natomiast słabość woli państw zachodnich może doprowadzić do tego, że zamiast sukcesu poniesiemy porażkę polityczną. Na tę zaś pozwolić sobie nie możemy, gdyż oznacza ona w konsekwencji więcej terroryzmu, więcej zła w świecie i jeszcze mniej szacunku dla praw człowieka.
Reakcja Polski, powiem szczerze, budzi moje głębokie wątpliwości. Nasza misja w Iraku w dłuższym dystansie czasowym przynosi ogromne wzmocnienie polskiej armii. I nie chodzi mi wcale o sprzęt wojskowy, tylko o to, że mamy coraz większą liczbę żołnierzy i oficerów, którzy mogą się pochwalić doświadczeniem bojowym i umiejętnościami działania w szczególnych warunkach bliskowschodnich. Żałośliwe pojękiwania polityków bojących się utraty popularności wzmacniają tylko niezdrowy pacyfizm społeczny. Niezdrowy, bo można było spierać się o sens wysyłania naszych żołnierzy do Iraku, ale kiedy już tam są. to opowiadanie o zmniejszaniu kontyngentu i robienie oka do obywateli, że gdyby nie ci Amerykanie, to już dawno byśmy z Iraku uciekli, może wyłącznie sprowokować atak terrorystyczny na Polskę, która dotychczas była uznawana przez terrorystów za jedno z mocniejszych ogniw proamerykańskiego frontu. A co gorsza, nie pozwala obywatelom postrzegać tej wojny tak, jak ona rzeczywiście wygląda - wojny „o wolność waszą i naszą". Zamiast debaty o różnicach cywilizacyjnych i zderzeniu cywilizacji w związku z naszą obecnością w Iraku mamy sklepikarskie wywody premiera Belki o dwóch samolocikach, które dostaniemy od Amerykanów i równie żałosne glosy komentatorów, że liczyliśmy przecież na zyski handlowe, a ich tymczasem nie ma. Ciągle mam nadzieję, że nasze wojsko pojechało do Iraku w misji innej niż załatwienie małych interesików rządzącej koterii. I chciałbym, aby władze postarały się to opinii publicznej udowodnić, miast starym zwyczajem uciekać przed odpowiedzialnością na pierwszy sygnał, że coś się obywatelom nie podoba.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg