Co osiągnął Leszek Miller w polityce międzynarodowej? Prawdopodobnie nic.
Nie ma żadnej osi państw. Stanowiska Polski i Hiszpanii w sprawie Nicei są podobne, ale nie identyczne - oznajmiła podczas szczytu w Brukseli hiszpańska minister spraw zagranicznych Ana Palacio. W ten prosty sposób odbył się elegancki, świecki pogrzeb polityczny Leszka Millera na obszarze Unii Europejskiej. Poganiany głosami opozycji, kontestowany przez własnych partyjnych baronów i odrzucany przez większość Polaków Leszek Miller ostatnią szansę dla siebie widział w kreowaniu wizerunku męża stanu, który wprowadził Polskę do Unii Europejskiej i twardo broni polskich interesów w Europie. Aż się prosi przypomnienie w tym miejscu starego dowcipu o malarzu Janie Styce, który malował jakiś obraz religijny. A że był człowiekiem pobożnym, malował na klęczkach. Miał mu się wówczas objawić Pan Bóg i powiedzieć: „ty mnie nie maluj na klęczkach, ty mnie maluj dobrze”. Polacy mogą powtórzyć swojemu premierowi - ty nas nie broń twardo, ty nas broń skutecznie. A w chwili, gdy Polska pozostanie osamotniona w obronie systemu głosowania z Nicei, niewiele będzie mogła zrobić. Pozostanie nam samotne weto, które utrudni niesłychanie walkę o korzystne zapisy w budżecie i o wszystkie inne ważne dla nas sprawy.
Takie są skutki prowadzenia polityki wyłącznie dla efektu w najbliższych telewizyjnych wiadomościach. Przypominanie międzynarodowych wpadek premiera byłoby nieeleganckie, ale trudno nie uśmiechnąć się na wspomnienie buńczucznych zapowiedzi „powrotu fachowców” czy poprawy stosunków Polski ze Wschodem i Unią Europejską, naruszonych rzekomo przez niekompetentną ekipę Jerzego Buzka. Kiedy pytamy dyplomatów o obecnych przedstawicieli władz naczelnych Rzeczypospolitej, to ci delikatnie wzruszają ramionami, a bardziej zaprzyjaźnieni dyskretnie powiadają, iż cenią posłów Samoobrony „za niewymuszoną naturalność”.
Klęska polityczna Leszka Millera ma jednak skutek niesłychanie niemiły, bo osłabia i to znacząco Polskę. Nie tylko na czas (dobiegającej chyba końca) kadencji rządów postkomunistycznych, ale na długie lata następne. Z niepokojem wczytuję się w sporządzone przez gazety bilanse naszej obecności w Iraku. W moim przekonaniu była to decyzja ryzykowana, ale słuszna. Tyle, że z zysków gospodarczych i politycznych, jakie miała przynieść Polsce, nie wykorzystano niczego. Inwestycje w Iraku, jak na razie, zamierza podjąć Aleksander Gudzowaty. I nikt więcej. Firmy przygotowujące się do ekspansji dostają jeden po drugim zimne prysznice. Nasi żołnierze zaliczają wpadkę za wpadką. Polityka polska, która miała być dużo bardziej aktywna na Bliskim Wschodzie, jest tam ciągle niewidoczna.
Jeszcze gorzej jest z polityką wschodnią. Na naszych oczach odbywa się proces wchłaniania Białorusi i Ukrainy przez Rosję. A polski rząd, poza horrendalną wyprawą premiera Millera pod Lenino, jakoś specjalnie nic nie robi, by ów proces powstrzymać. Spotkałem się kilka dni temu z grupą białoruskich opozycjonistów. I słyszę, że dla prasy popierającej Łukaszenkę wrogiem numer jeden stała się Rosja. Czy ktoś myśli, jak tę okazję wykorzystać? Broń Boże. Myślenie strategiczne zostało pochowane wraz z powrotem czerwonych fachowców.
Również w stosunkach z Unią Europejską ekipa Millera nie zamierzała skorzystać z pomocy opozycji. Jedyne rozsądne wyjście - czyli poparcie koncepcji referendum ogólnonarodowego, jako drogi przyjęcia Konstytucji Europejskiej, zostało rękami rządzących zamknięte. A argumenty, jakie padały z trybuny sejmowej, były po prostu idiotyczne. - Nie będziemy decydowali o referendum, dopóki nie wiemy, czego ma dotyczyć - grzmiał SLD-owski statysta Jerzy Jaskiernia. Tymczasem referendum mogło być argumentem dla Millera w debacie z partnerami europejskimi. Argumentem zasadniczym i szanowanym przez ludzi, którzy wyrośli w demokratycznej polityce. Cóż, pamiętam dyskusje, jakie toczyły się przed uchwaleniem konstytucji, kiedy to SLD i Unia Wolności zgodnie dążyły do tego, by referendum zostało tak obwarowane warunkami, żeby nigdy nie było ważne. Pogarda dla własnego narodu pozbawiła w efekcie Millera najsilniejszego argumentu przetargowego.
Bądźmy szczerzy. Przedstawicie rządu na forum konferencji międzyrządowej nie wiedzą, czego chcą. Nie policzyli również, jaką cenę przyjdzie nam za poszczególne decyzje zapłacić. Wszystko wskazuje na to, że przez pierwsze 3-4 lata członkostwa w Unii będziemy (na poziomie budżetu) do niej dopłacali. Następne kilka lat powinniśmy wychodzić mniej więcej na zero, a prawdziwe zyski mogą nastąpić około roku 2012. Nie sadzę jednak, by znalazł się choć jeden odpowiedzialny analityk, który powie, że za dziesięć lat Unia będzie istniała, a zwłaszcza, że będzie istniała w kształcie zbliżonym do dzisiejszego. Przypomina to więc inwestowanie w banku, który obiecuje wprawdzie niezwykle korzystne warunki pomnażania naszych pieniędzy, ale któremu grozi bankructwo. To już pytanie do czytelników - czy podjęliby ryzyko takiej inwestycji.
Uczciwie należy powiedzieć. Budżet państwa na wejściu do Unii straci. I to potwierdza nawet raport sporządzony przez bardzo proeuropejskie Centrum w Natolinie. Mogą natomiast zyskać obywatele i samorządy. Tylko, że rząd robi wszystko, aby pieniądze europejskie trafiały do administracji centralnej, a ich dystrybucja żeby zależała od rządu. Okrzyczany sukces z Kopenhagi polegał właśnie na tym, że miliard euro przesunięto z szufladki samorządowej do rządowej. Prócz tego, jak mi powiedzieli niedawno specjaliści, nie ma żadnych przesłanek pozwalających na to, by sądzić, że zdołamy wykorzystać więcej niż jedną trzecią przyznanych nam funduszy. Po pierwsze zabraknie nam pieniędzy na tak zwany wkład własny (bo Unia dopłaca, a nie płaci) do wszystkiego. Po drugie trzy czwarte naszych urzędników nie potrafi napisać porządnego wniosku o dofinansowanie, a po trzecie przepływ informacji pomiędzy instytucjami publicznymi w Polsce jest tak słaby, iż potencjalni wnioskodawcy w ogóle się nie dowiedzą, że jakieś pieniądze mogą otrzymać. Jako plus pozostanie więc otwarty unijny rynek dla polskich firm i ułatwiona możliwość przemieszczania się, czyli szukania pracy na Zachodzie.
Z tym ostatnim też jest marnie, bo wizerunek Polski w Europie zdecydowanie się pogarsza. Sam niedawno cieszyłem się, że wprawdzie jesteśmy jednym z liderów korupcji, ale mamy wolne media, które tę korupcję ujawniają. No to ukazał się raport poważnego amerykańskiego instytutu PR, który dowodzi, że polscy dziennikarze są najbardziej skorumpowani spośród 25 państw rozszerzonej Unii Europejskiej. Jakie są tego mechanizmy, pisałem niedawno na łamach PK. Ale sądziłem, że alarmuję o zjawisku marginalnym, tymczasem dostrzegli go zagraniczni badacze i to w skali budzącej poważny niepokój. Stereotypy przezwyciężać jest bardzo trudno, a właśnie dorabiamy się wizerunku chorego człowieka Europy.
Właściwie jedynym elementem łamiącym te złe tendencje jest właśnie pewien schorowany i wiekowy człowiek. Papież Jan Paweł II podczas uroczystości swojego 25-lecia pontyfikatu znowu był wielkim moralistą, wielkim wizjonerem. Kolejny raz udowodnił, że patrzy dalej niż politycy zarządzający Europą. A wielu ludziom na świecie przypomniał, iż jest Polakiem.
Mieliśmy więc tydzień złych wróżb, z jednym wydarzeniem odstającym od tej czarnej tonacji, a więc jubileuszem Ojca Świętego. A dokonałem tego przeglądu wydarzeń nie po to, by psuć humor czytelnikom, tylko, by raz jeszcze przypomnieć, jak ważnym jest właściwy dobór ludzi władzy. Nie piszę o sprawach wewnętrznych Polski, lecz o naszej pozycji za granicą. Dostaliśmy bowiem w roku 2003 niebywałą szansę od historii. Raz jeszcze Polska niejako na kredyt została zaproszona do grona decydentów w skali światowej. I bez zakończenia kompromitującego epizodu obecnego rządu tę szansę zmarnuje.
opr. mg/mg