O powstawaniu po upadku, o trudach i momentach załamania. O sile modlitwy i wytrwałości oraz życiowej pasji
O powstawaniu po upadku, o trudach i momentach załamania. O sile modlitwy i wytrwałości oraz życiowej pasji w rozmowie z Eweliną Heine, specjalnie dla magazyn „meLADY” opowiada Monika Kuszyńska.
Ewelina Heine: „Czy istnieje Opatrzność? Czy ludzkim losem kieruje przeznaczenie? I czy wszystko, co dzieje się w naszym życiu, ma sens?”. W przedmowie do Twojej książki „Drugie życie” piszesz o tym, jak leżąc w szpitalu zaraz po wypadku pamiętnego 28 maja 2006 roku, zadawałaś sobie właśnie takie pytania. Jak odpowiadasz na nie dzisiaj?
Wciąż nie mam jednoznacznych odpowiedzi na te pytania i sądzę, że nigdy ich nie uzyskam. Chcę jednak wierzyć, że wszystko, co dzieje się w naszym życiu, ma sens. Jest po coś. Kiedy patrzę z perspektywy na swoje życie, widzę wiele niesamowitych splotów wydarzeń, które zdają się tworzyć spójną układankę. Trudno byłoby mi pogodzić się ze stwierdzeniem, że to jedynie przypadek.
„Moim celem było stanąć na nogi, to dawało mi sens i motywację do działania”. Jednak po wielu operacjach, podjęciu się różnych terapii, przyszedł moment, w którym zdałaś sobie sprawę, że nie zaczniesz chodzić. I co wtedy?
Nigdy nie porzuciłam wiary i marzenia o chodzeniu. Jednak po kilku latach skupionych jedynie na tym celu zrozumiałam, że nie może on determinować mojego życia. Czas ucieka, a ja nie chcę go tracić. Postanowiłam więc przestać przekładać swoje plany na czas „kiedy zacznę chodzić” i zacząć je realizować tu i teraz. W pewnym sensie przywykłam do tego, że poruszam się na wózku, nauczyłam się na nim żyć. Zaakceptowałam sytuację, której – póki co – nie da się zmienić. To rozsądna opcja. Być może kiedyś pojawi się możliwość powrotu do sprawności, ale ja chcę się cieszyć życiem już dziś. I wózek nie może mi w tym przeszkodzić.
Byłaś poddana wielu bolesnym zabiegom oraz terapiom. Sporo wycierpiałaś. Co pomogło Ci przetrwać ten trudny czas?
Wiara, że będzie lepiej, że ból za chwilę się skończy. Że w tym całym wydarzeniu jest jakiś głębszy sens, którego jeszcze nie znam. Najważniejsi byli jednak ludzie. I ci bliscy, zgromadzeni każdego dnia przy moim łóżku, i ci, których spotykałam na swojej drodze. Wielu z nich opowiadało mi swoje trudne historie, mówili o tym, jak wychodzili na prostą, jak walczyli i zwyciężali. To dodawało mi sił i motywowało do pracy nad sobą. Takie pozytywne przykłady budowały we mnie duszę wojownika.
Wspominając okres rekonwalescencji po wypadku, piszesz: „Odcięłam się od swojej kobiecości. Przestałam ją czuć”. W jaki sposób udało Ci się obudzić drzemiące w Tobie piękno?
Długo nie mogłam go w sobie odnaleźć. Nie potrafiłam zaakceptować swojego nowego wizerunku dziewczyny na wózku. Przez wiele miesięcy niechętnie patrzyłam w lustro, bo obraz, który w nim widziałam wydawał mi się smutny, żałosny, obcy. Zupełnie jakbym patrzyła na kogoś innego. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że mam w sobie cechy, które mogą być interesujące, atrakcyjne. Że wygląd to nie jedyny mój atut, jak mi się dotychczas zdawało.
Swoją postawą obalasz stereotyp niepełnosprawnej osoby. W książce zdradzasz, że nie zawsze tak było. Kiedy nastąpił przełom w Twoim myśleniu?
Rzeczywiście przez pewien czas czułam się gorsza, słabsza. Zupełnie jakbym sama patrzyła na siebie przez pryzmat stereotypów. I choć od początku byłam waleczna i starałam się nie załamywać, to na akceptację tej sytuacji musiałam długo poczekać. Przełomowymi momentami, które przypieczętowały powrót mojego poczucia własnej wartości było spotkanie z Kubą, moim obecnym mężem oraz powrót na scenę. Zrozumiałam wówczas, że ludzie akceptują mnie taką, jaka jestem. Wózek przestał być wówczas demonem, a ja zrozumiałam, że mogę wreszcie odpuścić i być sobą.
W pewnym momencie podjęłaś decyzję, że zaczniesz „Drugie Życie”. Co lub kto zainspirował Cię do zmiany?
Pewnego dnia leżałam w łóżku, byłam w kiepskiej formie psychicznej, nie widziałam dla siebie perspektyw. Od niechcenia włączyłam telewizor i ni stąd, ni zowąd trafiłam na wywiad z Jaśkiem Melą. Zahipnotyzował mnie. Pomimo swoich trudnych doświadczeń promieniał radością. Pięknie opowiadał o życiu, o tym jak warto spełniać marzenia mimo wszystko. Pamiętam, że wtedy podjęłam wewnętrzne postanowienie, że chcę być taka jak on. Miałam szczęście spotkać na swojej drodze jeszcze kilka podobnych osób. Wszystkie były dla mnie inspiracją, a ich historie motywowały mnie do działania.
Bardzo dużo zawdzięczasz swojej siostrze. Pomagała Ci przez długi czas „stanąć na nogi”. Czy możesz powiedzieć, że był to czas dla Was?
Z całą pewnością. Choć zawsze byłyśmy ze sobą blisko związane, to moment wypadku był przełomowy dla nas obu. Do tej pory to ja matkowałam jej jako starsza siostra. Nagle role musiały się odwrócić. Marta pomagała mi niemal we wszystkim. Z dnia na dzień musiała się stać dorosła i trzeba przyznać, że wypełniła swoją rolę wzorowo. Najważniejsze jednak, że była i wciąż jest dla mnie ogromnym wsparciem duchowym. Rozmawiamy ze sobą o wszystkim, dzielimy się smutkami i radościami. Jesteśmy swoimi najlepszymi przyjaciółkami. Ta sytuacja z pewnością bardzo nas zbliżyła.
W książce bardzo ciepło wspominasz okres młodzieńczych lat. Która z Twoich przygód muzycznych miała na Ciebie największy wpływ w przyszłości?
Każdy rozdział mojej muzycznej przygody był ważny. Najpierw szkoła podstawowa i nauczyciel muzyki, który zaszczepił we mnie miłość do śpiewania i występów na scenie. Potem beztroskie lata licealne i pierwszy zespół rockowy. To właśnie on stał się dla mnie trampoliną do prawdziwej kariery. Po drodze cała masa chórów, zespołów, teatrów. Moje życie już od wczesnego dzieciństwa było naznaczone muzyką. Śpiewanie było moim dziecięcym marzeniem, które krok po kroku się spełniało.
Definiując w swojej książce talent, piszesz: „to coś, co dostajesz od Boga, ale trzeba jeszcze nauczyć się z niego korzystać”. Kto był najważniejszym nauczycielem Twojej pasji?
Wspomniany wcześniej nauczyciel muzyki w szkole podstawowej – pan Sławomir Germaniuk. Miał elektroniczne piano, na którym grał i mikrofon, do którego mogłam śpiewać jak „profesjonalna piosenkarka”. To był szczyt marzeń. Pamiętam, że przesiadywaliśmy godzinami po zajęciach w szkolnej sali. On grał moje ulubione piosenki, a ja śpiewałam i śpiewałam… Czułam się, jakbym koncertowała na największych scenach świata. Byłam szczęśliwa. Do dziś wspominam te chwile z rozrzewnieniem. Zresztą pan Sławek wciąż przychodzi na moje koncerty, kibicuje mi, jesteśmy w ciągłym kontakcie.
Dostając się do zespołu Varius Manx udowodniłaś, że marzenia spełnia się ciężką pracą i wytrwałością. Co czułaś, kiedy doszło do Ciebie, że to dzieje się naprawdę?
Byłam szczęśliwa. Całe życie marzyłam tylko o śpiewaniu. Nawet nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że mogę robić coś innego.
Z jednej strony radość, z drugiej bez zbędnego lukru opisujesz wiele trudnych sytuacji, których doświadczyłaś w trakcie pracy w zespole. Warto było?
Szołbiznes to, jak się okazało, trudny świat, a rzeczywistość często odbiega od marzeń. Jednak wszystko, co przeżyłam ma swoją wartość. Bardzo dużo się nauczyłam. Zresztą śpiewałam na wielkich scenach, dla ogromnej publiczności, byłam wokalistką popularnego zespołu. Tego przecież pragnęłam i to jest najważniejsze. Wszystko ma swoją cenę.
Pierwsza piosenka, jaką napisałaś po wypadku była zatytułowana „Nowa rodzę się”. Do kogo ją skierowałaś?
Do Boga. Ten tekst był pisany dla Beaty Bednarz na jej płytę chrześcijańską. Nie miałam pojęcia, że będzie to jedna z moich najważniejszych piosenek. Kiedy Beatka przeczytała moje słowa, stwierdziła, że jest to tak intymne wyznanie wiary, że sama powinnam zaśpiewać ten utwór. Wówczas zdawało mi się jeszcze, że nie jestem na to gotowa, bardzo się opierałam. Wreszcie udało jej się przekonać mnie do nagrania tej piosenki w duecie. Jakie szczęście, że się zgodziłam. Dziś wiem, że była to jedna z moich ważniejszych decyzji.
Myśląc o powrocie na scenę, powiedziałaś: „Pokazać się na scenie na wózku? Przecież to byłby koniec świata!”. A jednak, świat się nie skończył? (uśmiech)
Wręcz przeciwnie! To był bardzo ważny krok w moim życiu, wielki pozytywny przełom. Wraz z pierwszym wyjściem na scenę pokonałam jeden z największych swoich lęków. Dzięki temu znów mogę robić to, co kocham i czuć się potrzebna.
„Kiedy dziś z perspektywy przyglądam się wydarzeniom ostatnich lat, odkrywam w nich niezwykłą wartość”. Takimi słowami zwracasz się do czytelnika Twojej książki. Co tak naprawdę stanowi o wartości naszego życia?
Dla mnie najważniejszą lekcją jest umiejętność świadomego życia. Dziś umiem dostrzec i docenić to, co mam. Potrafię się cieszyć z małych rzeczy i być wdzięczna. Zrozumiałam też, jak ważny jest drugi człowiek, nauczyłam się tworzyć i pielęgnować relacje. To wszystko sprawia, że żyje mi się dużo lepiej, mam w sobie radość dziecka.
Wspominając w książce okres po wypadku, wyznajesz: „Gdy Opatrzność posadziła mnie na wózku inwalidzkim, pojawiły się przede mną nowe perspektywy”. Co miałaś na myśli?
Choćby to, że gdy dziś wychodzę na scenę, mam do zaoferowania coś więcej niż tylko rozrywkę. Mogę mówić ludziom o nadziei, sile, wierze, dawać im wsparcie, inspirować. Dopiero z perspektywy wózka dostrzegłam, jak wiele osób cierpi, jak wiele potrzebuje pomocy. Moje doświadczenia pomogły mi to zrozumieć i dały narzędzia, by móc motywować innych. Dzięki temu, co przeżyłam, jestem autentyczna. I gdy dziś staję przed publicznością i mówię: „możecie zmienić swoje życie”, to naprawdę w to wierzę. Mam poczucie sensu swoich działań.
Jak wygląda Twoje życie dzisiaj? Jak bardzo różni się od tego przed wypadkiem?
Po kilku latach monotonii skupionych jedynie na rehabilitacji znów sporo się dzieje. Ale inaczej. Spokojniej. Ten spokój jest we mnie. Nie gonię za niczym, nie spalam się. Życie mnie niesie. A ja przyglądam się temu i idę tam, gdzie jestem potrzebna. Teraz najważniejsza jest rodzina, dom, zwierzęta. Zdaje się, że po prostu dojrzałam.
Wiele razy w swojej książce poruszasz temat modlitwy. „W szpitalnym łóżku na nowo uczyłam się modlitwy”; „Modlitwa była lekarstwem, czymś, co pomagało przetrwać”. Czy wypadek zmienił Twoje podejście do wiary i modlitwy?
Kiedy leży się w szpitalnym łóżku i ma się wiele czasu, nasze myśli w naturalny sposób zaczynają krążyć wokół tematów egzystencjalnych. Zadajemy sobie pytania o sens, cel tych wydarzeń. Jaką rolę odegrał w tym wszystkim Bóg i czy w ogóle istnieje… Cierpienie wiąże się z samotnością, bo nikt nie jest w stanie nas zrozumieć. Modlitwa, wołanie do Boga, nadzieja, że będzie lepiej, wiara, że to wszystko ma sens… są momenty, kiedy tylko to zdaje się trzymać nas przy życiu. Dzięki tej wierze przetrwałam najtrudniejsze chwile. Moja duchowość z pewnością się rozwinęła.
Jesteś bardzo silną kobietą, kobietą „bez barier”. Pokonałaś wiele trudności, przeżyłaś momenty załamania, a jednak nigdy się nie poddałaś? Skąd czerpiesz siłę?
Od ludzi. Nic nie daje takiej motywacji, jak świadomość, że jest się potrzebnym, że ktoś na nas liczy, że w nas wierzy. Od początku miałam wielkie szczęście do ludzi. Byli przy mnie, jeśli nie fizycznie, to duchowo. Czułam wokół siebie życzliwość i dobrą energię. Wiedziałam, że nie jestem sama. I jeśli czasem nie miałam siły walczyć dla siebie, to wiedziałam, że muszę walczyć dla nich. Bo oni we mnie wierzą, kibicują, modlą się. Wciąż spotykam się z gestami ludzkiej sympatii, słyszę wiele słów motywacji, zachęty do działania. „Dziękuję, że jesteś i robisz to, co robisz” – często słyszę podobne słowa i to zawsze jest dla mnie wielki zastrzyk pozytywnej energii.
Twoja książka to spora dawka motywacji i inspiracji. Skąd pomysł na jej wydanie?
Pomysł dojrzewał we mnie kilka lat. Wiele osób mnie do tego namawiało. Wiem, że ta historia ma swoją moc, że może inspirować. To było moje główne założenie. Pamiętam, że gdy sama byłam w trudnej sytuacji, niemal desperacko szukałam pozytywnych przykładów ludzi, którzy przeszli podobną drogę i wygrali ze słabością. Podnosiło mnie to wtedy, trzymało przy życiu. Dlatego wiem, jak ważne jest, by się podobnymi doświadczeniami dzielić. Ta książka powstała z chęci przekazania dalej energii, którą ja sama kiedyś dostałam od innych.
Myślą przewodnią tego numeru „meLADY” są słowa Nicka Vujicica: „Największą satysfakcję odczuwamy wtedy, gdy innym dajemy coś z siebie”. Kończąc książkę, piszesz o tym, że wierzysz, że Twoja historia była i jest inspiracją dla innych. Jaka jest Twoja misja? Co możesz dać innym ludziom?
Pewnie każdy może wyciągnąć z tej historii coś innego. Satysfakcję daje świadomość, że moje świadectwo motywuje innych do zmiany swojego życia. Daje wiarę w to, że może być lepiej, że można pokonać słabość i strach. Nie wiem, czy nazwałabym to misją, ale cieszę się, że to, co przeżyłam, nie wydarzyło się na marne. Dzięki temu mam poczucie sensu.
Oprócz książki, całkiem niedawno, jako jedna z 10 kobiet nagrałaś z zespołem Pectus płytę „Kobiety”. Powiedz nam coś więcej na temat Twojego udziału w tym projekcie.
Piosenka, którą zaproponował mi zespół, bardzo mi się spodobała. Szybko więc zgodziłam się wziąć udział w tym projekcie. To bardzo sympatyczne doświadczenie.
Ostatnie zdanie Twojej książki brzmi: „Moja historia się przecież jeszcze nie kończy”. Co dalej? Jakie masz plany, marzenia na przyszłość?
Nie czynię odległych planów. Zrozumiałam, że nie ma to sensu. Chciałabym wydać w przyszłym roku drugą płytę, prace nad nią już trwają. Ot, cały plan. O marzeniach nie opowiadam, bo są tylko moje. Może opowiem, kiedy się spełnią…
Dziękuję za rozmowę!
"MeLADY" nr 1/2016opr. ac/ac