Między Kijowem a Brukselą

Nie przekonamy naszych partnerów w Brukseli do poważnego potraktowania Ukrainy, jeżeli nasza polityka wobec tego kraju będzie się ograniczała do poklepywania się po ramionach prezydentów Kwaśniewskiego i Kuczmy...

Nie przekonamy naszych partnerów w Brukseli do poważnego potraktowania Ukrainy, jeżeli nasza polityka wobec tego kraju będzie się ograniczała do poklepywania się po ramionach prezydentów Kwaśniewskiego i Kuczmy.

„O Ukrainie, dalibóg, mniej wiem niż o Chinach" mógłby dziś - trawestując Mickiewicza - powiedzieć niemal każdy polityk Unii Europejskiej. Co więcej, o Ukrainie Europa słyszeć i wiedzieć nie chce. Kijów został uznany w Brukseli, a przede wszystkim w Paryżu i Berlinie za „przedmieście" Moskwy. Debatując zażarcie nad możliwością przyjęcia do UE islamskiej Turcji, niedorozwiniętej ekonomicznie i politycznie Albanii (notabene także islamskiej) oraz innych państw bałkańskich, Bruksela twardo i zdecydowanie mówi Kijowowi: koniec złudzeń, panowie.

Odbywający się 9 lipca w Hadze szczyt Unia-Ukraina te smutne konstatacje potwierdził, a nawet wzmocnił. Romano Prodi, odchodzący właśnie szef Komisji Europejskiej długo przekonywał, by Ukraińcy nie liczyli na członkostwo w UE ani dziś, ani w dającej się przewidzieć przyszłości. I jak by to dyplomatycznie nie było mówione, mogło prowadzić do jednego tylko wniosku - przyszłość Ukrainy (zdaniem szefów Unii) leży na wschodzie, a nie na zachodzie. Niestety, dołączył się do tych głosów sam prezydent Ukrainy. Leonid Kuczma główną część swojego wystąpienia poświęcił na wywodzenie, jak bardzo jego kraj jest nieprzygotowany do członkostwa w UE. Dodał wprawdzie, że strategicznym celem politycznym Kijowa jest wejście do Unii, ale zabrzmiało to wobec rozbudowanego wstępu niczym prośba o jałmużnę. Zresztą, w tym samym czasie Ukraina dołączyła się do kuriozalnej deklaracji członków Wspólnoty Niepodległych Państw, krytykujących OBWE za „mieszanie się w sprawy wewnętrzne krajów WNP".

Deklarację określiłem jako kuriozalną, w rzeczywistości jednak jest jeszcze gorzej. Bo sposób argumentacji i sama stylistyka dokumentu wyglądają jak żywcem przepisane z sowieckiej propagandy lat siedemdziesiątych. I nie jest to przypadek. Duchy Breżniewa i Andropowa radośnie straszą dziś na obszarze dawnego ZSRR. Prawa człowieka, demokratyczne procedury, rynkowe reguły gospodarki - wszystko to jest zapisane w konstytucjach i ustawach, ale normą jest władza satrapów, sterowanie gospodarką i tajemnicze zniknięcia lub aresztowania ludzi, którzy odważyli się nie zgodzić z władzą.

Skoro Ukraińcy zgadzają się na wspólne występowanie z Turkmen-baszą - satrapą Turkmenistanu, którego rządy dają się porównać tylko z Koreą Północną, czy Aleksandrem Łukaszenką, to nie powinni się dziwić, iż Europa nie wyraża entuzjazmu dla przyjmowania Kijowa w poczet członków Unii.

Ukraińska Szansa

Zaprezentowany przed chwilą obraz jest jednak niepełny. Mimo niewątpliwego deficytu demokracji w Kijowie, mimo widocznej gołym okiem sowieckości systemu stworzonego przez Kuczmę Ukraina pozostaje jednak krajem pogranicza, mającym dobre prawo aspirowania do miana państwa europejskiego. Pokolenie dwudziestoparolatków, nie pamiętające już paraliżującej beznadziei komunizmu, swoją szansę widzi na Zachodzie. Spora część ukraińskich elit nie chce też rozpłynięcia się Ukrainy w rosyjskim morzu. Poczucie narodowej dumy i odrębności jest nieporównywalnie silniejsze w Kijowie niż w Mińsku. To całkiem solidna podstawa do budowania tożsamości europejskiej Ukrainy. O ile otrzyma ona pomoc - nie w formie jałmużny, tylko stabilnego i opatrzonego warunkami transferu wiedzy i inwestycji, a przede wszystkim zestawu kryteriów, których wypełnienie będzie skutkowało automatycznym rozpoczęciem procesu akcesyjnego. Te kryteria mogą być, a nawet powinny być trudne. Na pewno jednym z nich musi stać się zmiana systemu rządzenia oraz reforma gospodarki. I wiadomo, że Kuczmie oraz ukraińskim oligarchom się one nie spodobają. Gdyby jednak Europę stać było na powiedzenie - tak przyjmiemy Ukrainę, jeśli będzie krajem o uczciwym oraz przejrzystym systemie wyborczym i mającym sprywatyzowane 70 procent gospodarki, po wprowadzeniu wymienialności waluty oraz redukcji deficytu - to wspomniane przed chwilą silne lobby proeuropejskie miałoby z czego rozliczać polityków. Tak zaś wszyscy zajmują się w Kijowie narzekaniem, że Unia nie chce Ukrainy, a ręce zacierają głównie Rosjanie. Ci ostatni bowiem mają wobec Kijowa taki sam plan gry, jaki bez powodzenia próbowali zastosować wobec Polski i Europy Środkowej. Opanować gospodarkę poprzez wykupienie strategicznych przedsiębiorstw, skorumpować lub poddać presji służb specjalnych elity decyzyjne, a potem, proszę bardzo, niech sobie idą do Europy, będą tam naszym koniem trojańskim.

Cień rosyjskiego morza

W Europie Środkowej taki scenariusz się nie powiódł, aczkolwiek Rosjanie nie rezygnują z jego wprowadzenia przynajmniej częściowo. Polska wojna o Orlen, słowackie rurociągi i firmy naftowe, skandale korupcyjno-szpiegowskie na Litwie. To wszystko fragmenty tej właśnie wojny. Wojny, która jednak po wejściu naszych państw do Unii i NATO nie może zakończyć się totalnym zwycięstwem Rosjan. Ukrainy jednak odpuścić nie zamierzają. Będąc niedawno w Moskwie, usłyszałem to na własne uszy od mówiących w tym wypadku jednym głosem demokratów i „czekistów". Najpierw Ukrainę kupimy, a potem możemy się targować o to, ile Europy będziemy tolerować w Kijowie - taki jest program Moskwy. Nie muszę dodawać, że jest to program nie do zaakceptowania przez Polskę. Tym bardziej byłem zdziwiony, kiedy w Hadze nie zobaczyłem żadnego z polskich polityków. Uczciwie mówiąc, nasi dziennikarze też byli tam nieliczni i trochę przypadkowo. W chwili gdy rozstrzygają się losy naszej strategii politycznej, rząd postkomunistyczny zajęty jest załatwianiem własnych stołków i stołeczków. Zaś najsilniejsi gracze unijni wyznają zasadę - po pierwsze Moskwa. Kiedy więc Rosjanie mówią, że nadmierna obecność Europy nad Dnieprem jest wobec nich krokiem nieprzyjaznym (a tak właśnie mówią!), to Unia, która problemu ukraińskiego nie rozumie, kładzie uszy po sobie. A Kuczma im w tej czynności skutecznie pomaga. Zastraszone kraje naszego regionu milczą, myśląc wyłącznie o własnych interesach. I tak krok po kroku marnowana jest szansa na wciągnięcie Ukraińców do rodziny europejskiej.

Niestety, nie mam złudzeń. Dobrowolne zjednoczenie Ukrainy z Rosją, ku czemu w szybkim tempie zmierzamy, będzie ostateczne i nieodwracalne. A środkowa Europa stanie wówczas oko w oko z nowym imperium. To nie przypadek, że era rosyjskiej ekspansji w XIX i XX wieku zaczęła się od przyłączenia Ukrainy. Polska powinna zrobić wszystko, by nie doszło do takiej powtórki z historii.

Nie przekonamy naszych partnerów w Brukseli do poważnego potraktowania Ukrainy, jeżeli nasza polityka wobec tego kraju będzie się ograniczała do poklepywania po ramionach prezydentów Kwaśniewskiego i Kuczmy. Ponieważ Unia skoncentrowana jest na problemie rozszerzenia na Turcję, powinniśmy jasno powiedzieć, że Polska będzie rozmawiała o członkostwie Turcji tylko i wyłącznie pod warunkiem sformułowania kryteriów członkostwa dla Ukrainy i po przygotowaniu realistycznego planu polityki wschodniej Unii. Skoro mała Grecja skutecznie szantażowała Brukselę warunkiem przyjęcia Cypru w pierwszej fali rozszerzenia i warunek ten bez dyskusji został przyjęty, to Polska tym łatwiej może zrobić to samo w sprawie ukraińskiej. Zwłaszcza, że europeizacja Ukrainy jest dobrą inwestycją dla całego zachodniego świata.

JERZY MAREK NOWAKOWSKI

Autor byt dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama