Kasia urodziła się w Rabce. Straciła ręce, kiedy miała 3 lata. To był nieszczęśliwy wypadek – obcięła je kosiarka
Kasia urodziła się w Rabce. Straciła ręce, kiedy miała 3 lata. To był nieszczęśliwy wypadek – obcięła je kosiarka. Nie przeszkodziło jej to w ukończeniu studiów wyższych, także tych podyplomowych. Mówi kilkoma językami, pracuje zawodowo, zdobywa medale na paraolimpiadach w biegach narciarskich. Ma dwa złote z Turynu i brązowy z Vancouver. Stawała na podium MŚ, zdobyła Kilimandżaro. Kocha sport, zwłaszcza narciarstwo biegowe. Była wybierana najlepszym polskim sportowcem niepełnosprawnym. Katarzyna Rogowiec opowiada o swojej pasji i życiu.
W 2006 roku została pani uhonorowana przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, za wybitne zasługi dla rozwoju sportu, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jak wspomina pani to wyróżnienie?
To było duże przeżycie. Dwa miesiące wcześniej podczas zimowej paraolimpiady w Turynie zdobyłam dwa złote medale w biegach na 5 i 15 km. To było coś wyjątkowego. Wtedy uświadomiłam sobie, że skończyła się zabawa Kasi w bieganie na nartach. Poczułam, że nie robię tego tylko dla siebie, ale także dla Polski. Zapamiętam pana prezydenta jako człowieka bardzo ciepłego. Rozmawialiśmy o górach, o Tatrach, po których wędrował ze swoim bratem, o Rabce, gdzie się urodziłam się ja i żona prezydenta p. Maria Kaczyńska. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, m.in. o sporcie niepełnosprawnych.
Poznała pani także panią prezydentową Marię Kaczyńską...
Spotykałam się z panią Marią znacznie częściej niż z prezydentem. To było kilka, kilkanaście spotkań w Polsce i poza nią. Najczęściej dotyczyły one osób niepełnosprawnych. Była niezwykle sympatyczną, energiczną i otwartą na ludzi kobietą. Nie zważała na ochroniarzy, zawsze chętnie rozmawiała z innymi. Dwa lata temu spotkałyśmy się w Katarze na forum dotyczącym sportu dzieci niepełnosprawnych. Byłam tam jako przedstawicielka Międzynarodowego Komitetu Paraolimpijskiego, a dokładniej Rady Zawodników. Kiedy pani prezydentowa mnie zobaczyła, a znałyśmy się już wcześniej, z wielką radością przybiegła się przywitać i porozmawiać. Poznałam panią Izabelę Tomaszewską, „prawą rękę” p. Marii, która również zginęła w katastrofie. Kiedy przeglądałam album zwróciłam uwagę na zdjęcie, na którym pięknie uśmiechają się Paweł Wypych i p. Basia Mamińska. Dziś to takie smutne. Uśmiechnięci 40, 50-latkowie, których nie ma już z nami.
Podczas tegorocznych zimowych igrzysk paraolimpijskich w Vancouver zdobyła pani brązowy medal w biegu na 15 km. Czy trudniej było go zdobyć niż dwa „złota” przed czterema laty w Turynie?
Dużo trudniej. To był zupełnie inny czas, inne przygotowania do tej imprezy. Przed Turynem nie byłam tak obciążona pracą zawodową jak przed kolejną paraolimpiadą. Miałam więcej czasu na treningi. Teraz nie było szans na to, by pogodzić przygotowania i pracę. Jeszcze w grudniu zastanawiałam się, czy w ogóle jechać do Kanady. Zrezygnowałam z pracy, by podjąć jeszcze raz to wyzwanie. Stwierdziłam, że kocham sport i chcę spróbować. Mobilizowali mnie znajomi, przyjaciele. Pomyślałam, że jeśli wierzą we mnie, dla nich mój start jest tak ważny i cieszą ich moje sukcesy, to nie mogę ich zawieść. Na pewno też konkurencja była większa. Zawodnicy zza granicy mają bardzo profesjonalne warunki przygotowań. Rosjanie, Ukraińcy przygotowują się tak, jak olimpijczycy. Około dwustu dni w roku spędzają na śniegu, na obozach i wyjazdach. O takich warunkach mogę jedynie pomarzyć.
Jak wspomina pani start w Kanadzie? Wielu podkreślało serdeczność i życzliwość gospodarzy, wytykając im jednocześnie, że nie ustrzegli się wpadek organizacyjnych...
Ja mam inne doświadczenia, nie wiem, być może wynika to z faktu, że paraolimpijczyków jest znacznie mniej niż olimpijczyków i dużo łatwiej organizacyjnie ogarnąć takie zawody. To były moje trzecie igrzyska, po Salt Lake City i Turynie, i uważam, że były najlepsze pod względem organizacyjnym. Były świetnie przygotowane trasy, niezwykle mili, życzliwi, otwarci ludzie, chętni do pomocy o każdej porze. W Kanadzie czułam się dobrze, bo ci ludzie rzeczywiście kochają sport i czują go. To wszystko było takie naturalne, życiowe, realne - nie napompowane, bo tak trzeba. Dominowała prostota i piękno. Było tam mnóstwo Polaków i Kanadyjczyków polskiego pochodzenia, którzy angażowali się także w wolontariat. To bardzo popularne. Ci ludzie brali urlopy w pracy, by pomagać zawodnikom. Tam wolontariat to coś zupełnie normalnego. Podziwiałam ich za to. Zawsze uśmiechnięci, skłonni do pomocy, nawet wtedy, gdy stali na drodze w strugach deszczu. Dla nich to zaszczyt, że mogli pomagać sportowcom, rywalizującym w tak prestiżowej imprezie. Polacy i Polonia przyjeżdżali na trasy, kibicowali nam, dopingowali - to było urocze z ich strony. Czuło się, że atmosfera jest znakomita. Kłopoty ze śniegiem i wiosenna aura, o których się mówiło, dotyczyły jedynie Vancouver. W Whistler, oddalonym o 130 km od Vancouver, gdzie odbywało się większość konkurencji, śniegu było nadmiar.
Relacje z zimowych igrzysk olimpijskich przekazywała dla TVP liczna ekipa dziennikarzy, a zajmowały one kilkanaście godzin dziennie w kilku kanałach. Obraz z rywalizacji paraolimpijczyków obejmował 10 minut dziennie. Nie jest pani zwyczajnie przykro, że są to tak wielkie dysproporcje?
Fakt, to przykre. Było mi nieswojo zwłaszcza wtedy, kiedy swoim znajomym przesyłałam e-mailem adres strony internetowej telewizji, która na żywo pokazywała rywalizację paraolimpijczyków i m.in. moje starty. Znajomi z Włoch, Niemiec czy Francji odpisywali mi, że mają to na żywo u siebie w kraju. Eurosport też przekazywał dłuższe relacje. Jesteśmy w Polsce. W innych krajach potrafią docenić poziom sportowy i wysiłek sportowców niepełnosprawnych, u nas nie. Docierały do mnie sygnały z Polski, że nasza telewizja pokazuje „łzawe kawałki”, mające raczej wzbudzić w widzach współczucie, niż pokazać sportową rywalizację na trasie. To tak, jakby pokazać Justynę Kowalczyk, nie skupiając się na jej walce na trasie z rywalkami, ale zastanawiać się, czy jest szczęśliwa, skąd pochodzi, ile ma rodzeństwa, itd. Potrzebujemy dopingu, kibicowania, okrzyków na trasie, a nie współczucia i litości. Poziom paraolimpiady jest naprawdę wysoki. Kiedy wyjechałam gondolą na górę, na której rozgrywane były konkurencje alpejskie i zobaczyłam ścianę, po której mieli zjeżdżać niewidomi czy niedowidzący zawodnicy, to zamarłam. Choć, jako dziecko jeździłam nieźle na nartach, to nie wiem, czy bym się odważyła. Musimy sobie uzmysłowić, ile przygotowań i pracy kosztowało każdego z tych zawodników osiągnięcie tak wysokiego poziomu sportowego.
Ma pani koleżanki i kolegów w reprezentacjach innych krajów?
Dzięki temu, że posługuję się kilkoma językami i lubię rozmawiać z innymi, można powiedzieć, że - zwłaszcza w środowisku narciarzy biegowych - znamy się. Dotyczy to też zawodników z innych dyscyplin, wymieniamy między sobą uwagi dotyczące startów, warunków treningowych, organizacji imprez. Działam w Międzynarodowym Komitecie Paraolimpijskim, zostałam wybrana na drugą kadencję do rady zawodników, więc automatycznie interesuję się wszystkimi sprawami ich dotyczącymi. To mnie zobowiązuje, by słuchać głosu zawodników, wiedzieć, z jakimi problemami spotykają się na co dzień. Przynajmniej dwa razy w roku wyjeżdżam za granicę na spotkania w tych sprawach. Ostatnio dużo mówi się o sporcie paraolimpijskim w kontekście jego wysokiego poziomu sportowego, który doprowadził do tego, że niektórzy paraolimpijczycy uczestniczą w ruchu olimpijskim. Takim przykładem jest choćby sprinter z RPA Oscar Pistorius, wielokrotny mistrz paraolimpiady, który po amputacji obu nóg biega w specjalnych protezach z włókna węglowego. Głośno było o nim przed ostatnia olimpiadą w Pekinie. Niewiele brakowało, by w niej wystartował. W Polsce mamy Natalię Partykę, naszą świetną tenisistkę stołową, która grała w reprezentacji Polski zarówno na olimpiadzie jak i na paraolimpiadzie, wzbudzając wielkie zainteresowanie mediów. Tych przypadków jest coraz więcej. W narciarstwie biegowym w tym roku w Vancouver był niedowidzący biegacz kanadyjski, który otarł się o kadrę olimpijską. Dyskusje na ten temat powodują, że my jako paraolimpijczycy musimy się wypowiedzieć.
Sportowe marzenia?
Marzę, o dobrych warunkach przygotowań do kolejnej paraolimpiady w Soczi. Wiek pozwala mi na to, by tam wystartować. Chciałabym wystąpić także w mistrzostwach świata, które za rok odbędą się w Rosji.
Mieszka pani w Krakowie, reprezentuje barwy klubu Start Nowy Sącz. Gdzie pani trenuje?
Wszędzie! (śmiech). Kluby sportu osób niepełnosprawnych są rozsiane po całej Polsce. W Krakowie takiego klubu nie ma, więc poszukując odpowiedniego miejsca dla siebie, trafiłam do Nowego Sącza. Jest mi on bliski, bo moja rodzinna Rabka należała kiedyś do województwa nowosądeckiego. Trenuję faktycznie wszędzie. Najbardziej lubię pływać, biegać, jeździć na rolkach i rowerze. Chodzę na siłownię. Ruch i sport to część mnie, mojego temperamentu. Pierwsze były narty zjazdowe, mój tato był zapalonym kibicem i narciarzem. W szkole podstawowej dobrze grałam w tenisa stołowego i piłkę nożną, uprawiałam lekką atletykę. Medale MŚ i paraolimpijskie zdobyłam w biegach narciarskich, to one są teraz dla mnie dyscypliną numer 1.
Rozmawiała: Agnieszka Bialik
opr. aś/aś