Polityka w błędnym kole [N]

Po wyborach 2011 nie obudziliśmy się w "innej Polsce". Dawne problemy pozostają nierozwiązane, a podział mandatów nie wskazuje na możliwość ich sprawnego rozwiązania

Po tych wyborach nie obudziliśmy się w innej Polsce.
Chyba tylko o tyle, że po raz pierwszy w historii III RP dotychczas rządzący ponownie wygrali wybory.
W jaki sposób, dlaczego tak się stało i jakie będzie to miało konsekwencje —
tu już zdania są wyraźnie podzielone

Wyniki wyborów parlamentarnych mówią same za siebie. PO wprowadziła do Sejmu nieco ponad 200 posłów, PiS — prawie 160. Resztę SLD, PSL i Ruch Palikota — odpowiednio od 27 do 40 posłów. Natomiast Senat został podzielony między PO i PiS w proporcjach trzy do dwóch. Dlatego samodzielnych rządów PO, o których ta partia przebąkiwała, a jej lider powtarzał, że nie ma z kim przegrać, nie będzie. Nadal rządzić będzie dotychczasowa koalicja, najpewniej z życzliwym wsparciem SLD i Ruchu Palikota.

— Polacy obudzili się w powyborczy ranek i zetknęli z tymi samymi problemami, z jakimi spotykają się codziennie: kolejki w przychodniach, skandalicznie niskie płace — twierdzi europoseł PiS Tadeusz Cymański. — Polska ma jeszcze młodą demokrację. Ale trzeba wierzyć w nasze społeczeństwo.

— Nie spodziewam się większej zmiany w polityce rządu. Po prostu to mu się nie opłaca —
dodaje dr Robert Gwiazdowski, prawnik i ekonomista, ekspert Centrum im. Adama Smitha. — Polska jest ta sama, ale szokuje bardzo niska frekwencja wyborcza — uważa Tadeusz Majchrowicz, wiceprzewodniczący „Solidarności”. — Zaskoczeniem jest też wejście do Sejmu miejskiej Samoobrony, jaką są ludzie Palikota, i słaby wynik lewicy — ocenia.

Błędne koło

Wyniki tych dwóch ostatnich ugrupowań to niespodzianka. Z różnych powodów — jedno pożywiło się kosztem drugiego. — Nasz słaby wynik to jednak nie tylko wynik błędów przewodniczącego Napieralskiego, ale braku lojalności wielu kolegów z SLD demonstracyjnie dystansujących się od lidera,
a także skutek grania Palikota na niskich, lewackich, antyklerykalnych instynktach i postawy mediów — mówi znany polityk SLD.

Dr Tomasz Żukowski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, podkreśla, że w Polsce zawsze mieliśmy trochę obywateli o poglądach antyklerykalnych, jednak po raz pierwszy od dawna pojawił się polityk, który w pierwszej kolejności odwołuje się prawie wyłącznie do nich. Ten dobry wynik Palikota, jak ocenił w rozmowie z KAI, to konsekwencja zachowań części elit, które przyzwoliły na obecność radykalnego antyklerykalizmu w przestrzeni publicznej, o czym świadczy poparcie dla Palikota takich ludzi, jak Andrzej Olechowski, i zaaprobowanie przez media publiczne obecności w nich satanisty „Nergala”.

Dla Tadeusza Majchrowicza głosowanie w jego okręgu wyborczym w Krośnie na związaną z Ruchem Palikota Małgorzatę Marcinkiewicz to coś zdumiewającego. — To zupełnie anonimowa pani, której nikt nie widział ani nie słyszał, nie widziałem nawet żadnego jej plakatu. Ale posłanką została — mówi Majchrowicz. Jeszcze bardziej martwi go, że w młodej polskiej demokracji ponad połowa obywateli nie chodzi na wybory. — To może oznaczać, że ludzie są zbyt mało wyedukowani w tym względzie, ale też, że nabrali obrzydzenia do polityków i nie zamierzają ich wybierać — sądzi.

— Do tych ludzi trzeba docierać — podkreśla wiceprzewodniczący „Solidarności”. — Pod Gdańskiem, gdzie pracuję, pytano ludzi w miejscowości, w której była najniższa frekwencja, dlaczego tak się dzieje. Ludzie, łącznie z wójtem, mówili, że nikt się nimi nie interesuje, nigdy tam nie było żadnego posła, to dlaczego oni mają głosować. Moim zdaniem, jest to błędne koło: wykluczonymi nikt się nie zajmuje, bo oni i tak nie chodzą na wybory, a nie chodzą, bo nikt się nimi nie zajmuje.

Partie, a nie osobowości

Wybory do Senatu, które odbyły się według innych niż dotychczas zasad (głosowano w okręgach jednomandatowych), zapowiadały sporo zmian: miały się w nich liczyć osobowości. Nadzieje okazały się jednak płonne. Wygrały nie osobowości, lecz partie, a szczególnie jedna. Przegranymi wyborów są m.in. doświadczeni senatorowie — Zbigniew Romaszewski i Piotr Andrzejewski, startujący z rekomendacją PiS.

— Nowe rozwiązanie narzuciła rządząca koalicja PO-PSL, manipulując przy okazji granicami okręgów na korzyść swoich kandydatów — podkreśla Piotr Andrzejewski, senator poprzedniej kadencji, który tym razem nie został wybrany. — Ostrzegaliśmy, że przy rozdrobnieniu głosów na wielu kandydatów każdy z nich otrzyma minimalne poparcie, ale poprawka senatorów PiS, proponująca drugą turę wyborów, została odrzucona. Nie przebiło się to do mass mediów i świadomości wyborców.

W tej sprawie, jak pisał Andrzejewski m.in. w „Naszym Dzienniku”, koalicja PO-PSL przeprowadziła „istny blitzkrieg legislacyjny z zastosowaniem nadzwyczajnego trybu procesowania”. Złamano — ostrzegał — zasadę, że niedopuszczalne są zmiany prawa wyborczego dokonywane w doraźnym celu, i wykrojono okręgi tak, jak to odpowiadało rządzącym, dokonano manipulacji granicami okręgów wyborczych, dostosowując ich zasięg do geografii według preferencji dla PO.

Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, przy wprowadzaniu tej zmiany przewidywał, że wzmacnia pozycję dużych partii. — Jednomandatowe okręgi wyborcze miały spowodować dominację osobowości. Realia są takie, że mamy do czynienia z dominacją dużych partii — twierdzi. W większości regionów gwarancją wygranej był szyld PO, a w południowej, południowo-wschodniej i częściowo środkowej Polsce — PiS. Rozkład głosów w wyborach senackich jest nieco podobny do tego w wyborach do Sejmu.

Po jednej stronie

Niektórzy komentatorzy podkreślają, że PiS w tych wyborach nie walczył o wynik, ale walczył z PO, a przede wszystkim z mediami. Przypadków skrajnego zaangażowania liberalnych mediów po stronie rządzącej partii było sporo. Zagrzewał ich Adam Michnik, a komentatorzy jego gazety otwarcie dziękowali Tomaszowi Lisowi, prezenterowi debat w publicznej telewizji, za to, że „rozszczelnił maskę” nielubianego przez nich lidera PiS. To tak — wskazywał jeden z komentarzy — jakby po meczu jedna z drużyn złożyła podziękowania za pomoc... sędziemu.

Wiktor Świetlik, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy i publicysta, ocenia (zastrzegając, iż robi to jako dziennikarz, a nie szef Centrum), że wielu dziennikarzy na czas kampanii wyborczej zapomniało, jaki wykonuje zawód. — Zamienili się w specjalistów marketingu politycznego, przy czym asymetria w sympatii i przekazie była wyraźnie na korzyść partii rządzącej, a nie na korzyść opozycji — mówi. — Dysproporcja była rażąca i niczym nieuzasadniona. PO była partią, z którą sympatyzowano, PiS tą, którą zwalczano.

Dobrze ilustruje to — jak podkreśla Świetlik — historia Ewy Czeszejko-Sochackiej, kandydatki PO do Sejmu z Warszawy. Sfilmowano ją, gdy tuż przed wyborami rysuje czyjś samochód w zemście za utrudnienie wyjazdu z garażu. — Gdyby zrobił to nawet nie kandydat na posła, lecz choćby radny PiS — media wałkowałyby sprawę przez trzy dni przed wyborami, a że była kandydatką PO, mało kto o tym słyszał. Ktoś trafnie napisał w „Polsce The Times”, że dziennikarze zachowywali się w tej kampanii, jakby załatwiali sobie pracę na kolejne cztery lata.

Słupki sondażowe

Sytuacja PiS nie jest komfortowa, wszak jego dystans do PO wyniósł nie kilka (jak przypuszczano w przeddzień wyborów), lecz prawie 10 procent. PiS nie wzmocnił się, jak przypuszczano, zachował jednak pozycję głównej siły opozycyjnej. Nic dziwnego, że większość liberalnych mediów, zgodnie z zasadą patrzenia na ręce nie rządzącym, lecz opozycji, zajęła się po wyborach z wielką energią właśnie partią Jarosława Kaczyńskiego.

— Badania, z których korzystaliśmy, nie do końca oddawały prawdziwą sytuację. W Polsce nie wszyscy przyznają się do swoich preferencji — tłumaczył Adam Hofman, rzecznik PiS. Jak przyznał jednak, ugrupowanie musi sobie odpowiedzieć na pytanie, jak przygotować się do następnych wyborów, jak rozmawiać i komunikować się z Polakami, żeby było to skuteczne. Tym bardziej że nie zanosi się na stabilizację, lecz na rozchwianie nastrojów społecznych.

Robert Gwiazdowski nie spodziewa się żadnej większej zmiany w polityce rządu. Poprzedni rząd Donalda Tuska nie przyzwyczaił nas do tego, że potrafi zrobić coś rozsądnego, i najpewniej nic się w tym względzie nie zmieni.

— Czasy takich polityków, którzy chcieli przejść do historii jako ci, którzy zrobili coś wielkiego i żeby historia — a nie wyborcy — ich oceniła, dawno minęły. Nie ma polityków na miarę Reagana, pani Thatcher, Kohla czy wcześniej Adenauera. Najważniejsze dla polityków okazuje się wygranie wyborów. Dziś znaczna większość kieruje się słupkami sondażowymi. A słupki nie pomagają w przeprowadzaniu niezbędnych dla Polski reform.

Nie należy się liczyć na początku kadencji — czyli wtedy, gdy najłatwiej przeprowadzić reformy — z istotnymi zmianami w postępowaniu rządu. Teraz jeszcze jest wszystko w miarę w porządku i tego rządzący będą się trzymać. Spodziewam się jednak sporych tąpnięć w gospodarce światowej. I te tąpnięcia wymuszą również zmiany w postępowaniu polskiego rządu — ocenia dr Gwiazdowski.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama