Jak Niemcy na przełomie XX/XXI zaczynają na nowo pisać historię II wojny światowej i co z tego wynika dla Polaków
Już niedługo turysta zwiedzający Berlin będzie mógł dojść do wniosku, że jedynymi ofiarami II wojny światowej byli Żydzi i... Niemcy. W centrum niemieckiej stolicy niedaleko Pomnika Holocaustu ma zostać otwarte Centrum Przeciw Wypędzeniom.
Wiek XX był stuleciem największych zbrodni w dziejach ludzkości. Dokonywali ich zazwyczaj ci, którzy występowali otwarcie z pozycji siły. Po tych przerażających doświadczeniach sympatia międzynarodowej opinii publicznej zaczęta sytuować się wyraźnie po stronie ofiar. Nic więc dziwnego, że wiele rządów, społeczności czy grup nacisku odwołuje się dziś do „strategii ofiary", starając się przelicytować innych w rozmiarach własnych cierpień. Status ofiary przynosi bowiem wymierne efekty - może np. stanowić znakomitą akcję marketingową, legitymizować władzę lub otwierać możliwość dochodzenia roszczeń, np. finansowych.
Północnoamerykańscy Murzyni procesują się więc z władzami Stanów Zjednoczonych o wielomiliardowe odszkodowania za kilkaset lat niewolnictwa; agresywne lobby homoseksualistów uzyskuje coraz to nowe przywileje w wielu krajach, twierdząc, że są ofiarami reakcyjnego i nietolerancyjnego społeczeństwa; pseudoartyści, skazani za obrażanie i wyszydzanie uczuć religijnych, przywdziewają wory cierpiętników krzywdzonych nie przez grodzkie, lecz ciemnogrodzkie sądy. Efektem wielu z tych strategii jest zburzenie rozpowszechnionej wizji historii i wprowadzenie do niej nowego podziału: na ciemięzców i ofiary.
Chociaż do tej pory podważane były różne aspekty funkcjonowania społeczeństwa i różne momenty dziejowe - to utrwalony w powszechnej świadomości obraz II wojny światowej pozostawał raczej nietknięty. Chociaż trwały spory na temat tego, kto najbardziej ucierpiał w wyniku wojny, bezdyskusyjny pozostawał fakt, że największym winowajcą konfliktu były hitlerowskie Niemcy. Właściwie tylko one nie mogły liczyć na status ofiary. Teraz sytuacja ta wydaje się zmieniać.
Po II wojnie światowej wiele w Niemczech mówiło się o ludobójstwie dokonanym na innych narodach, a zwłaszcza na Żydach. W ciągu ostatnich dwóch lat zbrodnią na Żydach, o której mówiło się w Niemczech najwięcej, był pogrom w Jedwabnem. W październiku 2001 roku korespondentka „Rzeczpospolitej" donosiła: „Z bezprzykładną gorliwością w ponad stu artykułach największe dzienniki obszaru niemieckojęzycznego, nie licząc prasy regionalnej, radia, telewizji czy Internetu, rozpisywały się na ten temat (...) Praktycznie każda publikacja na polski temat (z wyjątkiem doniesień o powodzi i o wynikach wyborów) nawiązywała w ostatnich miesiącach do Jedwabnego i polskiego antysemityzmu". Niemieccy autorzy często krytykowali przy tym polskich historyków, że zbyt eksponują status Polaków jako ofiar II wojny światowej i przemilczają ich udział w ludobójstwie.
Już w marcu 2001 roku podczas prelekcji na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego ks Waldemar Chrostowski zauważył, że w światowej opinii publicznej zmienia się wizja II wojny światowej dotycząca stosunków w trójkącie Niemcy-Polacy-Żydzi. Początkowo dominował obraz Niemców jako prześladowców, zaś Polaków i Żydów jako ofiar. Następnie pojawił się obraz Niemców jako prześladowców, Żydów jako ofiar, natomiast Polaków jako świadków. Później zaczęła się utrwalać wizja Niemców i Polaków jako wspólnych prześladowców, a Żydów jako ofiar. Zdaniem ks. Chrostowskiego, książka Jana T. Grossa „Sąsiedzi" otworzyła nową fazę w ewolucji owego wizerunku - Żydzi nadal pozostają ofiarami, natomiast Niemcy są świadkami (w Jedwabnem ich rola, według Grossa, ograniczała się do fotografowania), a Polacy oprawcami (to oni mieli wymordować rzekomo „żydowską połowę miasteczka").
Zarówno śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej, jak i ustalenia historyków (m.in. Tomasza Strzembosza i Marka Jana Chodakiewicza) potwierdziły, że główne tezy „Sąsiadów" okazały się fałszywe. Niemiecki historyk Bogdan Musiał w obszernym studium wykazał, że praca Grossa „zawiera wiele sprzeczności, błędnych interpretacji, ahistorycznych spekulacji oraz fałszywych twierdzeń", zaś jej „podstawą są niesprawdzone źródła, fałszywe oskarżenia i przez samego autora skonstruowane 'dowody', które później okazują się 'przeoczeniem'." Profesor Jerzy Eisler powiedział, że gdyby taką pracę przyniósł jako zaliczenie jego student, wyrzuciłby go za drzwi z dwóją w indeksie.
Cóż z tego, skoro międzynarodową opinię publiczną kształtować będą nie wyniki badań historycznych, lecz wizje Jana T. Grossa, którego książka, przetłumaczona na obce języki, stała się bestsellerem w wielu krajach i doczekała się tam wielu recenzji, omówień i komentarzy. Pisząc o amerykańskim wydaniu „Sąsiadów" Marek Zieleniewski na łamach „Wprost" zauważył, że w USA książka „może liczyć na oszalałą promocję. Pierwsze skojarzenie: Holocaust zgotowali milionom Niemcy i Polacy do spółki. I takie przesłanie pójdzie pewnie w świat".
Już w tej chwili większość zachodnich mediów, pisząc o zbrodniach II wojny światowej jako sprawców wymienia najczęściej „nazistów", nie precyzując dokładnie ich narodowości. Coraz częściej zaś jako współpracowników nazistów w dziele zagłady przywołuje się jednak Ukraińców, Litwinów, Łotyszy, Węgrów, Rumunów czy Polaków. „New York Times" napisał wprost o „polskich obozach koncentracyjnych".
Powoli utrwala się więc rola Polaków jako ludobójców. Teraz dochodzi zaś do nowej fazy w zmianie wizerunku, o której wspominał ks. Chrostowski - dotyczy ona Niemców.
„To będzie nasze Yad Vashem" - tak przewodnicząca Niemieckiego Związku Wypędzonych Erika Steinbach mówi o Centrum Przeciw Wypędzeniom, które ma powstać w Berlinie. Tym samym zrównuje ona status żydowskich i niemieckich ofiar podczas II wojny światowej. Nie tylko ona. W wydanej niedawno książce pt. „Pożoga, Niemcy pod bombami 1940-1945" Jorg Friedrich pisze, że podczas bombardowań przez alianckie „Einsatzgruppen" niemieckie ofiary umierały „gazowane" w piwnicach, które „pracowały jak krematoria"; „upojonym zniszczeniem" aliantom, którzy dokonywali „zwykłych masakr" i „egzekucji" cywili, towarzyszyła chęć „masowej zagłady" i „masowego wytępienia" ludności niemieckiej.
Od 24 lipca do 3 sierpnia Niemcy uroczyście celebrowali 60. rocznicę zbombardowania Hamburga. Wiele mówi się też i pisze o zbombardowaniu Drezna oraz innych miast niemieckich. Przebojem wydawniczym stała się ostatnia książka laureata literackiej Nagrody Nobla Guntera Grassa „Pełzając rakiem" poświęcona „Wilhelmowi Gustloffowi" -niemieckiemu statkowi z uciekinierami z Prus, którego zatopiła w 1945 roku sowiecka torpeda.
To tylko najbardziej spektakularne wydarzenia, ale nie ma dnia, aby niemieckie gazety, radio i telewizja nie pokazywały relacji ofiar nalotów czy wysiedleń w różnych miejscach kraju, by nie odsłonięte z tej okazji jakiegoś pomnika, nie otwarto wystawy. W Niemczech powstaje kulturowy klimat do zmiany paradygmatu historycznego i do stworzenia nowego wizerunku II wojny światowej.
Wiąże się to m.in. ze zmianą pokoleniową na scenie politycznej - odchodzą politycy, pamiętający czasy wojny i mówiący o historycznych powinnościach Niemiec wobec sąsiadów, np. Helmut Kohl; zastępują ich natomiast przedstawiciele pokolenia '68, którzy dość już mają bicia się w piersi za winy swoich dziadków. Że ten paradygmat może stać się nową jakością w niemieckim życiu publicznym, przekonuje fakt zaangażowania się w rozpamiętywanie niemieckich cierpień przedstawicieli lewicy, którzy dotychczas dystansowali się od tych problemów, pozostawiając je skrajnej prawicy lub ziomkostwom.
Jest charakterystyczne, że pomysł Eriki Steinbach, by zbudować Centrum Przeciw Wypędzeniom znalazł poparcie wszystkich sił politycznych w Niemczech. W tworzenie nowego paradygmatu historycznego zaangażowały się takie osoby, jak m.in. szef dyplomacji Joschka Fischer (Zieloni), minister spraw wewnętrznych Otto Schilly (SPD), socjaldemokratyczny intelektualista Peter Glotz czy lewicowi publicyści w stylu Jorga Friedricha i Helgi Hirsch.
Sama Erika Steinbach, która pragnie berlińskie Centrum uczynić ośrodkiem niemieckiej martyrologii, porównuje los deportowanych ze wschodu Niemców do losu Bośniaków i Albańczyków uciekających z Bałkan przed czystkami etnicznymi. Helga Hirsch używa z kolei porównania dzieci wypędzonych Niemców do żydowskich dzieci ocalałych z holocaustu.
Związek Wypędzonych szacuje liczbę ofiar wysiedleń na 15 milionów. Co ciekawe, sama przewodnicząca organizacji Erika Steinbach urodziła się w czasie wojny na Pomorzu Gdańskim, na ziemiach II Rzeczpospolitej, zagarniętych w 1939 roku przez III Rzeszę, w rodzinie podoficera wojsk okupacyjnych. Na początku 1945 roku uciekła stamtąd przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Mimo to uważa się za wypędzoną z niemieckiego Heimatu. Zezwala jej na to niemiecka ustawa o wypędzonych z 1953 roku. Na tej samej zasadzie równie dobrze ofiarami polskich przesiedleń mogliby być esesmani obsługujący komory gazowe w Oświęcimiu i Treblince.
To, co się dzieje w Niemczech, zaczyna niepokoić coraz więcej osób w krajach sąsiednich, zwłaszcza w Czechach i w Polsce. Po pierwsze kult własnych ofiar może - przed czym przestrzega niemiecki publicysta Joachim Trenkner - pomniejszać odpowiedzialność i rolę Niemców w zbrodniach wojennych. Widać to było już w zrównaniu Czechów i Niemców jako takich samych ofiar ostatniej wojny, gdy Joschka Fischer zaproponował, by pieniądze z czesko-niemieckiego funduszu dla ofiar nazizmu wypłacać także deportowanym z Czech Niemcom.
Po drugie status prześladowanego ułatwia stawianie żądań politycznych, np. anulowania przez Czechy tzw. dekretów Benesza, na podstawie których deportowano po wojnie Niemców sudeckich. Domaga się tego głośno m.in. szef prawicowej CSU i premier Bawarii Edmund Stoiber. W 1999 roku na łamach „Suddeutsche Zeitung" Erika Steinbach powiedziała, że „nie trzeba już wysyłać samolotów bojowych" do Polski i Czech, aby wymóc na obu krajach swe żądania. Zarówno Polsce, jak i Czechom zarzuca ona, że „nie chcą uleczyć zbrodni wypędzenia".
Praga obawia się, że może to stanowić wstęp do próby zwrotu poniemieckiego mienia na ziemiach czeskich. Podobne obawy mogą żywić również Polacy.
Nikt nie kwestionuje niemieckich cierpień, chodzi jednak o taki sposób uczczenia ich pamięci i przedstawienia w historycznym kontekście, by nie urągało to prawdzie i przyzwoitości. Gdy upomniał się o to profesor Władysław Bartoszewski, został szybko zganiony przez niemiecką lewicę w osobach Helgi Hirsch i Petera Glotza.
Niechęć Glotza wzbudził zwłaszcza pomysł Bartoszewskiego, aby w Poznaniu wybudować centrum dokumentujące germanizacyjną politykę Niemiec na ziemiach polskich. To, zdaniem niemieckiego intelektualisty, nie byłoby dobre posunięcie. Tymczasem doświadczenie uczy, że jeśli sami nie zadbamy o pielęgnowanie naszej historii i o godne uczczenie naszych zmarłych, to nie uczynią tego za nas inni. Dlatego warto stworzyć wielkie centrum, dokumentujące los Polaków w czasie II wojny światowej, zarówno pod okupacją hitlerowską jak i sowiecką. W imię prawdy i sprawiedliwości.
opr. mg/mg