Wyjście Brytyjczyków z Unii Europejskiej nie jest apokalipsą. Jednak ta bezprecedensowa sytuacja stawia Staremu Kontynentowi wiele kluczowych pytań dotyczących jego dalszego kształtu
Wyjście Brytyjczyków z Unii Europejskiej nie jest apokalipsą. Jednak ta bezprecedensowa sytuacja stawia Staremu Kontynentowi wiele kluczowych pytań dotyczących jego dalszego kształtu.
Końcowe wyniki brytyjskiego referendum pokazały, jak bardzo decyzja o „być” albo „nie być” w UE podzieliła społeczeństwo Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz jak zacięta była rywalizacja pomiędzy oboma obozami. Ostatecznie, decyzją ponad 17 mln Brytyjczyków (prawie 52 proc. głosujących), ich kraj opuści unijne struktury. Sam proces wychodzenia Wyspiarzy z UE potrwa zapewne kilka lat. Jednak już teraz, zarówno Wielka Brytania, jak i pozostałe 27 państw tworzących Wspólnotę, muszą odpowiedzieć sobie na najbardziej palące pytania.
Samo zorganizowanie przez władze referendum w sprawie obecności Wielkiej Brytanii w UE było próbą skanalizowania antyunijnych nastrojów w społeczeństwie brytyjskim. Równolegle rząd prowadził działania dyplomatyczne zmierzające do zmiany zasad obecności Zjednoczonego Królestwa w UE. Efektem było zawarcie jeszcze w tym roku porozumienia z Unią odnoszącego się m.in. do ograniczeń w świadczeniach socjalnych dla osób przybywających na Wyspy, by tam żyć i pracować. Jednak problem coraz większej i coraz mniej kontrolowanej migracji zarobkowej, kryzys imigracyjny wraz z nieudolnymi i absurdalnymi pomysłami jego rozwiązania, to w żadnym razie nie jedyne powody, dla których Brytyjczycy już od dawna dystansowali się od polityki Brukseli.
Ważne były bowiem też inne kwestie gospodarcze (rozdźwięk między strefą euro a państwami posługującymi się swoją walutą, związana z tym konkurencyjność gospodarki i nieidący w parze z potencjałem powolny rozwój ekonomiczny, łatwiejsze nawiązywanie relacji handlowych ze wschodzącymi potęgami pozaeuropejskimi), ale także polityczne (niewielka rola w europejskich procesach decyzyjnych parlamentów krajowych, ingerujące w wiele dziedzin życia przepisy, rozdęta biurokracja i narzucanie woli technokratów państwom narodowym, wbrew ich obywatelom etc.), jak i te, które można określić jako kulturowo-historyczne (tradycje imperialne, odmienność Wyspiarzy od Europy kontynentalnej). Wszystkie te czynniki sprawiły, że Brytyjczycy wykorzystali okazję i po 43 latach funkcjonowania we Wspólnocie, drogą referendum, zdecydowali się iść własną drogą.
Brexit oznacza, że UE opuści największa posługująca się własną walutą gospodarka europejska. Dotychczas Brytyjczycy stanowili najbardziej liczącą się opozycję hamującą zapędy państw strefy euro do jeszcze większej dominacji i dyktowania kierunków działania Starego Kontynentu. A zatem w Europie dwóch, czy nawet kilku prędkości kraje niebędące w europejskim mainstreamie i niepodzielające interesów przede wszystkim Berlina stracą największego sojusznika. Z kolei dla wiodących europejskich stolic wyjście Brytyjczyków z UE oznacza pozbycie się głównego hamulcowego, z którym dotychczas, w większym czy mniejszym stopniu, ale jednak musiały się liczyć.
Kluczową kwestią jest to, jak na Brexit zareaguje sama Unia i państwa członkowskie. Jeśli eurokraci nie uwzględnią przyczyn, które legły u podstaw decyzji Brytyjczyków, i nie zmienią sposobu działania UE, to trwale zaistnieją dwie przeciwstawne, ale napędzające się tendencje. Z jednej strony nadal obowiązującą dyrektywą działania będzie „więcej integracji”. Być może będzie się to odbywać w coraz węższym gronie (np. państw założycieli, czego zalążek widać było już kilka dni po brytyjskim głosowaniu). Elity europejskie uznają, że wobec braku hamulca w postaci Brytyjczyków, mogą sobie na taką politykę pozwolić. Pomne zaś doświadczeń z 23 czerwca zrobią wszystko, by nie dopuścić do kolejnych referendów unijnych w innych krajach. Takie postępowanie zderzy się z tendencją wyrażaną przez eurosceptyków z różnych stron Starego Kontynentu, którym Brexit dodał skrzydeł. Rozsadzana od środka UE, jeśli przetrwa, to jedynie w wersji coraz bardziej kadłubkowej.
Wyjście kraju członkowskiego z UE jest wydarzeniem bezprecedensowym, które wprawdzie reguluje Traktat o UE, ale dotychczas jego art. 50 pozostawał tylko teoretycznym zapisem. Teraz procedura obejmująca notyfikację woli opuszczenia Wspólnoty przez Wielką Brytanię, negocjacje z tym związane i wreszcie zawarcie umowy końcowej zajmą nawet kilka lat. Prawo traktatowe przestanie Brytyjczyków obowiązywać od momentu zawarcia takiej umowy lub, w razie jej braku, dwa lata od notyfikacji woli opuszczenia struktur UE.
Sytuacja jest więc nowa, ale na pewno nie katastroficzna, bowiem rozwód Brytyjczyków z UE nie oznacza zerwania z nią wszelkich relacji. Według danych Światowej Organizacji Handlu z 2014 r., brytyjski eksport w ponad 47 proc. kierowany jest do UE, zaś ponad połowa brytyjskiego importu pochodzi właśnie z Unii. Zatem w interesie obu stron będzie znalezienie nowej formuły współpracy. Życie poza UE istnieje, wystarczy spojrzeć na Szwajcarię czy Norwegię. Dlatego Zjednoczone Królestwo może w przyszłości albo zawrzeć dwustronne umowy handlowe z całą UE lub z poszczególnymi jej państwami, albo też działać w ramach Europejskiego Obszaru Gospodarczego (UE razem z Islandią, Norwegią i Liechtensteinem). Do żadnego z tych rozwiązań nie jest potrzebna cała unijna polityczna nadbudowa.
Z polskiej perspektywy szczególnie ważne wydaje się to, co stanie się z rzeszą Polaków mieszkających i pracujących na Wyspach. Do momentu formalnego wystąpienia Zjednoczonego Królestwa z UE nadal będą stosowane wobec nich dotychczasowe przepisy. Co się stanie później? Tego nie wiadomo, ale bardzo wiele zależeć może od ustaleń między Londynem i Warszawą.
Brexit wpłynie nie tylko na politykę europejską, ale może mieć olbrzymi wpływ na politykę wewnętrzną samego Zjednoczone Królestwa. Referendum podzieliło bowiem samych Brytyjczyków do tego stopnia, że nie można wykluczyć nawet radykalnych ruchów wewnątrz samego państwa. O ile za wyjściem z UE głosowały Anglia (ponad 53 proc.) i Walia (ponad 52 proc.), o tyle przeciw były Irlandia Północna (prawie 56 proc.), a przede wszystkim Szkocja (62 proc.). Tendencje separatystyczne tej ostatniej dotąd mogło hamować to, że ewentualna secesja wiązałby się z koniecznością ubiegania się o członkostwo w UE. Teraz Szkoci poza Unią znajdą się wbrew własnej woli i być może jedynie kwestią czasu jest kolejne referendum niepodległościowe (w głosowaniu w 2014 r. Szkoci opowiedzieli się przeciwko niezależności). Za Szkotami pójść mogą Irlandczycy z północy, którzy potencjalnie mogą przyłączyć się do Irlandii, a jeśli tak się stanie, to nawet nie będą musieli starać się o członkostwo w Unii. Czy w tak okrojonym państwie mała Walia będzie chciała być zdominowaną przez większą Anglię?
Zjednoczone Królestwo czeka więc okres politycznych perturbacji. Opowiedzenie się większości Brytyjczyków za wyjściem z UE to osobista porażka premiera Davida Camerona, który już zapowiedział swoją dymisję. A to na pewno oznacza wymianę premiera, a być może nowe wybory.
Głosując za wyjściem z UE, Brytyjczycy przetarli szlak wszystkim ugrupowaniom i środowiskom antyunijnym, których nie tylko na Starym Kontynencie nie brakuje, ale które rosną w siłę. Wezwania do przeprowadzenia referendów podobnych do tego brytyjskiego pojawiają się już w Holandii, Danii czy Francji. Decyzja Brytyjczyków pokazała, że to, co zwolennikom Unii Europejskiej w jej obecnym kształcie mogło jeszcze do niedawna wydawać się jedynie fanaberią marginalnych środowisk politycznych, których zdanie można ignorować, jest jak najbardziej realne. Znając niezdolność obecnych elit europejskich do jakiejkolwiek refleksji intelektualnej i wypływających z niej działań, zasadne wydaje się nie pytanie czy, ale kto i kiedy pójdzie drogą Brytyjczyków.
opr. ac/ac