Polsko-ukraińskie pojednanie to proces, który - choć z mozołem - postępuje od prawie 30 lat. Dwie wydane ostatnio deklaracje stanowią na tej drodze wyraźny krok do przodu
Polsko-ukraińskie pojednanie to proces, który – choć z mozołem – postępuje od prawie 30 lat. Dwie wydane ostatnio deklaracje stanowią na tej drodze wyraźny krok do przodu.
Gdy artykuł ten ukaże się w druku, znany już będzie tekst uchwały Sejmu RP, określającej wydarzenia 1943 r. na Wołyniu jako ludobójstwo, dokonane na ludności polskiej przez nacjonalistów spod znaku Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Mimo precedensowej treści tego dokumentu nie zmieni on jednak zasadniczej oceny całego procesu polsko-ukraińskiego pojednania. Pisząc te słowa, używam z pełną świadomością określeń „pojednanie” i „proces” – zakładających pewien postęp, czasem nawet za cenę dodatkowych napięć i trudności.
Hasło „Wołyń 1943” stało się w Polsce symbolem całego szeregu krwawych wydarzeń, jakie w latach 40. minionego stulecia postawiły przeciwko sobie Ukraińców i Polaków. To, co zaszło wtedy na Wołyniu, miało przebieg najbardziej krwawy i okrutny. Nie należy przez to usuwać w cień innych tragedii – ani tych, gdzie stroną bardziej winną byli Ukraińcy, ani też tych, w których bardziej zawinili Polacy. Ich całościowa ocena przekraczałaby jednak rozmiary niniejszego tekstu.
Mijająca rocznica wołyńskiej tragedii dała powód do wydania kilku oświadczeń i deklaracji, które padły zarówno ze strony pojedynczych osób sprawujących funkcje publiczne, jak też całych środowisk politycznych na Ukrainie i w Polsce. 2 czerwca list do Polaków podpisali m.in. zwierzchnicy Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Kijowskiego oraz Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej, a także dwaj byli prezydenci Ukrainy. W odpowiedzi, swój list do Ukraińców wystosowali posłowie Prawa i Sprawiedliwości, kolejny list pod ukraińskim adresem opublikowali 5 lipca w „Gazecie Wyborczej” polscy intelektualiści i politycy. 24 czerwca odpowiedź na list ukraiński ogłosiło w formie komunikatu Prezydium Episkopatu Polski. Spośród pojedynczych głosów i gestów wymienić należy hołd, jaki pomordowanym na Wołyniu Polakom oddał 9 lipca w Warszawie prezydent Petro Poroszenko, a także prośbę o wybaczenie, skierowaną do naszego narodu przez Nadię Sawczenko, ukraińską lotniczkę, niedawno uwolnioną z putinowskiego więzienia.
Ponadczasowy, wykraczający poza bieżące potrzeby polityczne charakter będą mieć z pewnością dwa spośród wymienionych tutaj dokumentów: list z 2 czerwca z Kijowa oraz odpowiedź nań ze strony przedstawicieli polskiego episkopatu. Oba wprost odwołują się do postulatu przebaczenia, traktowanego jako gest w kierunku uzdrowienia relacji polsko-ukraińskich. Ich znaczenia nie sposób wymierzyć bez odwołania się do głosów i wystąpień, jakie w tej materii miały miejsce w przeszłości.
Stwierdzenia o konieczności wzajemnego przebaczenia, a także wezwania o jego udzielenie, kierowane do Ukraińców i Polaków, padają już od tak dawna, od jak dawna toczony jest powojenny polsko-ukraiński dialog. Jednak aż do przełomu lat 1989–1991 dialog ten toczył się wbrew oficjalnej propagandzie. W komunistycznej Polsce, a jeszcze bardziej na rządzonej po sowiecku Ukrainie, władze wrogo odnosiły się do wszelkich autentycznych relacji wzajemnych. W tej sytuacji patronat nad dialogiem wzięły na siebie wspólnoty religijne. W Polsce podjął się tego dzieła Kościół katolicki, a ściślej mówiąc – hierarchia jego rzymskiego obrządku.
Ukraińska Cerkiew Katolicka (UCK, czyli grekokatolicy), naturalny partner w dialogu z polskimi katolikami, na samej Ukrainie była zakazana przez władzę sowiecką i działała tam w podziemiu. Polscy biskupi nawiązali jednak kontakt z jej przedstawicielami na emigracji. Dlaczego w dialogu o perspektywie pojednania pierwszym partnerem rzymskich katolików nie zostali ukraińscy prawosławni? Cerkiew prawosławna w tym kraju jest wszak Kościołem większościowym. Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze UCK skupiała wówczas najbardziej świadomych narodowo Ukraińców. Władycy (biskupi) tej Cerkwi wzięli więc na siebie odpowiedzialność za ogólnonarodowy, ukraiński rachunek sumienia. Po drugie, przeważająca część krwawych konfliktów, jakie w latach 40. XX w. podzieliły Polaków z Ukraińcami, toczyła się na terenach zamieszkanych przez wyznawców UCK. Przeczyć temu wydaje się przykład prawosławnego Wołynia, jednak również i tam żagiew etnicznej rzezi została przeniesiona przez nacjonalistów z greckokatolickiej Galicji.
Kamieniem milowym rodzącego się procesu pojednania stał się jubileusz tysiąclecia chrztu Rusi w 1988 r. Na Jasnej Górze spotkali się wówczas zwierzchnicy obu Kościołów: prymas Polski Józef Glemp oraz kard. Myrosław Lubacziwski, przybyły tu z emigracji. To bezprecedensowe spotkanie doszło do skutku w sytuacji widocznego już rozpadu systemu władzy w Polsce i praktycznej rezygnacji przez komunistów z prób kontrolowania życia religijnego; nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie patronat Jana Pawła II.
Papież postawił na konsekwentne rozbieranie muru wrogości. W czerwcu 1991 r., podczas konsekracji katedry greckokatolickiej w Przemyślu modlił się o „pojednanie i prawdziwe braterstwo Ukraińców i Polaków”, mówił też zgromadzonym wiernym o potrzebie „wzajemnego przebaczenia dawnych krzywd”, ponieważ „wzniecanie dawnych nacjonalizmów i niechęci byłoby działaniem przeciwko chrześcijańskiej tożsamości; byłoby również rażącym anachronizmem, niegodnym obu wielkich narodów”.
Nadeszły już inne czasy: Polska była od dwóch lat wolnym krajem, Ukraina właśnie wchodziła na drogę niepodległości. Kościoły – przynajmniej w teorii – nie musiały już zabierać głosu w imieniu tych, którym mówić nie pozwalano. Z czasem zaczęły się mnożyć inicjatywy obywatelskie, których celem była wspólna praca na rzecz wyjaśnienia, zrozumienia i akceptacji najtrudniejszych rozdziałów polsko-ukraińskiej historii. W pierwszej kolejności wymienić tutaj należy inicjatywy Ośrodka „Karta” oraz Światowego Związku Żołnierzy AK, których dziełem było rozłożone na kilkanaście lat seminarium „Polska-Ukraina: trudne pytania”. Uczestniczyli w nim historycy z Polski i Ukrainy, co już samo w sobie było dużym osiągnięciem. Z reguły jednak to strona polska inicjowała podobne wydarzenia.
Na polu pojednania działali także ci, którzy w tej kwestii mieli do powiedzenia może najwięcej – z samego tytułu urodzenia. Myślę tu o polskich Ukraińcach. W 1997 r. pierwszy Kongres Ukraińców w Polsce wystosował Posłanie do narodu polskiego ze znamiennym apelem: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Wezwanie to w oczywisty sposób nawiązywało do słynnej frazy z orędzia biskupów polskich do biskupów niemieckich, wystosowanego w 1965 r. na zakończenie II Soboru Watykańskiego. Po 30 latach od tego wydarzenia wszyscy mogli oceniać jego niewątpliwie dobre owoce. Nie pamiętano już, że odważny i dalekowzroczny gest polskiego episkopatu wywołał oburzenie nie tylko rządzących komunistów, którzy pilnowali monopolu w układaniu relacji Polaków z Niemcami. Gniew swój wyrażało wtedy także wielu dobrych katolików i szczerych polskich patriotów: ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego „hierarchowie” w ich imieniu wybaczają oprawcom i w dodatku proszą ich o przebaczenie. Nie wszyscy byli wtedy gotowi na akceptację tego radykalnego, lecz jak najbardziej chrześcijańskiego kroku.
Co więcej, trudno było porównywać konteksty polskiego pojednania z Niemcami oraz z Ukraińcami. Pierwsza zasadnicza różnica polegała na tym, że zbrodnicze zło niemieckiej agresji na Polskę zostało w porę nazwane. Ani w Polsce, ani też w podzielonych politycznie Niemczech nikt, przynajmniej oficjalnie, nie wątpił w jego diaboliczne okrucieństwo, nie próbował też negować jego przerażającej skali. W zniewolonej (także pod względem wolności słowa) Polsce, paradoksalnie, akurat o tym wolno było mówić pełnym głosem, a rządząca partia PZPR wręcz zachęcała do tego Polaków. Z kolei w zachodnich Niemczech (soborowy list był adresowany głównie do episkopatu z terenu RFN) wojenna klęska wywołała pozytywny szok, którego skutkiem było uczciwe rozliczenie się z nazizmem. Uczciwe – dodajmy – na poziomie ogólnych wartości, niekoniecznie na poziomie osobistej odpowiedzialności wszystkich byłych katów. Tak czy owak, ścieżka została przetarta.
Nic takiego nie miało miejsca w relacjach polsko-ukraińskich. W Polsce nie wolno było nawet wspominać o krzywdzie, jakiej doznali Kresowiacy od nacjonalistycznych bojówek UPA – bo podważało to fasadowo poprawne stosunki Warszawy z Moskwą, której podlegała sowiecka Ukraina. Zakaz mówienia o konflikcie lat czterdziestych obowiązywał też na samej Ukrainie. Jego skutkiem była tam kompletna niewiedza ogółu społeczeństwa o tym, co w latach 1942–1947 wydarzyło się w relacjach polsko-ukraińskich. Nikt tam nie zdawał sobie sprawy, że Ukraińcy mogli w czymkolwiek Polakom zawinić. Przypomnijmy, że tragiczne wydarzenia historii dotyczyły tylko zachodniej części powojennej Ukrainy, zaś Ukraińcy mieszkający na wschód od byłej polskiej granicy nie mieli nic wspólnego z dokonanymi przez UPA rzeziami. W Galicji, a także na Wołyniu doskonale pamiętano za to – w szeptanej, domowej narracji – o zbrodniach popełnionych przez Polaków na Ukraińcach.
W tej sytuacji zarówno Polacy, jak i Ukraińcy dalecy byli od gotowości zmierzenia się z chrześcijańskim wyzwaniem wzajemnego wybaczenia i pojednania. Ulokowani pomiędzy jednymi i drugimi, Ukraińcy zamieszkali w Polsce byli w wyjątkowo trudnej sytuacji. Mieli moralne prawo do powiedzenia „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, ponieważ akurat oni – w odwrotnej symetrii względem Polaków z Wołynia czy też z Galicji Wschodniej – ucierpieli od Polaków znacznie więcej, aniżeli Polacy od nich. Jednak sami Polacy, z wyżej podanych powodów, nie zdawali sobie z tego sprawy. Nagłośnienie tego przesłania, miast łagodzić, mogło wówczas tylko wzmóc nieporozumienia.
Przykładem tych wzajemnych nieporozumień były skutki użycia słowa „ludobójstwo” przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Polski prezydent użył go w rocznicowym przemówieniu, wygłoszonym w 2003 r. w Pawliwce, wołyńskiej miejscowości, która 60 lat wcześniej nazywała się Poryck i w której ukraińscy nacjonaliści dokonali kompletnej rzezi polskiej ludności. Fakt, że Ukraińcy dopuścili się na Polakach ludobójstwa, był już wtedy oczywisty dla nieuprzedzonych polskich historyków: tego pojęcia użyto już w „Komunikacie polsko-ukraińskim” z 1994 r., sygnowanym z inicjatywy Ośrodka „Karta”. Jednak wypowiedzenie tego słowa przez głowę polskiego państwa, na terytorium Ukrainy, na nagłośnionej międzynarodowej uroczystości, nie mogło nie wywołać odruchu ukraińskiego sprzeciwu. Ukraińcy poczuli się „przymuszani” do pojednania i ekspiacji. Zaowocowało to zamrożeniem na kilka lat szeregu wzajemnych inicjatyw. Próby pojednania, wbrew trudnościom, podejmowano jednak nadal. Z braku miejsca wspomnę tylko o listach kard. Lubomyra Huzara i Jana Pawła II (2003 r.) oraz o gestach biskupów polskich i ukraińskich, dokonanych w 2005 r. z okazji odbywającego się w Polsce kongresu eucharystycznego. W 2013 r., z okazji kolejnej okrągłej rocznicy wołyńskiej rzezi, miał miejsce następny milowy krok na drodze wzajemnego zrozumienia. W kwietniu tego roku, w wydanym w Kijowie posłaniu do Polaków, przedstawiciele Ukraińców oświadczali: „Wyrażamy nasze szczere współczucie Polakom, potomkom tych, którzy zginęli bądź ucierpieli z rąk Ukraińców, jak również potomkom Ukraińców, którzy zginęli bądź ucierpieli z rąk Polaków”. Zwraca uwagę kolejność wymienionych ofiar: fakt, że w liście wymieniono najpierw Polaków, był owocem długiej i trudnej pracy nad przemianą ukraińskiej świadomości. Nową jakość stanowił też podpis patriarchy Filareta, zwierzchnika Cerkwi prawosławnej Ukrainy, umieszczony obok podpisu kard. Huzara, głowy UCK.
W tym samym duchu wypowiadał się także, podczas pobytu w Warszawie w czerwcu tego roku, następca Huzara, abp Światosław Szewczuk: „ofiarami zbrodni i czystek etnicznych stały się dziesiątki tysięcy niewinnych osób, w tym kobiet, dzieci i starców, przede wszystkim Polaków, ale także Ukraińców, oraz tych, którzy ratowali zagrożonych sąsiadów i krewnych. (…) Wiemy, że chrześcijańska ocena zbrodni wołyńskiej domaga się od nas jednoznacznego potępienia i przeproszenia za nią”.
Doszliśmy tutaj do wspomnianego na wstępie listu, wystosowanego w Kijowie 2 czerwca tego roku. Znajdujemy tam znamienne zdanie: „Prosimy o przebaczenie i taką samą miarą przebaczamy zbrodnie i krzywdy, jakie wyrządzono nam”. Ukraińcy – można powiedzieć – odwracają tutaj kolejność, w jakiej przed laty zwracali się polscy biskupi do „swoich niemieckich współbraci w biskupstwie”. Najpierw, w duchu chrześcijańskiej pokory, chylą głowy, prosząc nas, Polaków, o wybaczenie – dopiero potem sami przebaczenia udzielają. Ta historyczna w swoim wymiarze zmiana akcentów nie została, niestety, zauważona przez większość polskich adresatów, ludzi nierzadko Ukraińcom życzliwych.
Kolejnym przeoczeniem jest wyeliminowanie bądź zniekształcenie w polskich tłumaczeniach zwrotu „taką samą miarą”. A jest to przecież przekaz ewangeliczny: tymi słowami Jezus komentuje własną przypowieść o siewcy (Mk 4, 24).
W odpowiedzi, sygnowanej w imieniu Konferencji Episkopatu Polski przez abp. Stanisława Gądeckiego i abp. Marka Jędraszewskiego oraz bp. Artura Mizińskiego, czytamy: „Chrześcijańskie przebaczenie jest wartością bezwarunkową, obejmującą nawet największe niegodziwości, takie jak zabijanie niewinnych ludzi i ludobójstwo, czy przymusowe przesiedlenia”. Również i ta formuła ma wymiar historyczny. Polscy biskupi przypominają w niej niezmienną naukę Kościoła: Chrystus przebaczał oprawcom na krzyżu, nie oczekując od nich ani uprzedniej skruchy, ani zadośćuczynienia. Jednocześnie nazywają po imieniu, choć bez ostentacji, zło ludobójstwa, jakiego – na tle wzajemnych krzywd, uczynionych sobie przez oba narody – Ukraińcy dokonali na Polakach na Wołyniu oraz w Galicji.
Być może przyszedł już czas, aby to słowo głośno wypowiedzieć. Tylko ból trafnie wyrażony, bo właściwie nazwany, może w efekcie doprowadzić do oczyszczenia. Teraz, za słowem prawdy, nadeszła pora, by ze strony Polaków padło kolejne mocne słowo: przebaczamy. I taką samą miarą prosimy: przebaczcie nam, Ukraińcy!
opr. ac/ac