Czy prezydent może lekceważyć i obrażać naród, a mimo to być przez niego ponownie wybrany?
Pisząc dla "Rzeczpospolitej" stały felieton tygodniowy, nie mogłem pominąć ostatnich wydarzeń kampanii wyborczej - chociaż, jak zaznaczyłem, nie brałem tych wyborów zbyt serio. Programowo nie zajmowałem się nimi, bo to prezydentura bez prerogatyw, tyle że bardzo kosztowna (ponad pół mld zł rocznie). Dzisiejszą sytuację traktuję jako swoisty, zasadniczej wagi test, któremu zostaje poddane nasze społeczeństwo. Dowiemy się, na co jeszcze potrafi ono przyzwolić w stosunku do siebie i do swych uczuć, czyli, jak dalece niektórzy politycy, pewni swych manipulacyjnych umiejętności, mogą się już z nim nie liczyć.
Przypominałem i przypomnę Czytelnikom "Gościa Niedzielnego" pewną porażkę, jaką pięć lat temu poniósł niekłamany bohater naszych czasów. Rocznicowe materiały dokumentalne z roku 1980 przypomniały nam wszystkim, jak elektryk stoczniowy dzięki własnej, przyrodzonej, inteligencji bezbłędnie rozgrywał negocjacje z ludźmi, którzy na polityce zęby zjedli. Kiedy osiem lat później dobrze przygotowany przez swych doradców zasiadł do telewizyjnej debaty z doświadczonym, wygadanym aparatczykiem, też mógł liczyć wyłącznie na swoją inteligencję i szybki refleks. Wygrał. Wygrał - nie w recenzjach, nie we własnym pojęciu, lecz w pojęciu ogółu społeczeństwa, na oczach narodu (napisałem w "Rzeczypospolitej", że nie docenia się wagi tego szczególnego meczu dla historii. Pierwszy Robotnik Świata udowodnił wtedy swoje przywództwo i stało się jasne, że nie da się go usunąć ze sceny).
Jako prezydent stracił wiele ze swej pozycji, już samą "wojną na górze". Potem stopniowo nam uświadamiał, że sam wszystko wie lepiej, a jego najbliższe środowisko to coś na kształt dworu. Ale nikt nie mógł wątpić o jego uczciwości, nikt nie mógł mu zarzucić, że kłamie lub udaje. Mimo to w pojedynku z Kwaśniewskim w 1995 roku przegrał jednym nieopatrznym zdaniem. Bo na oczach milionów ludzi zachował się w sposób żenujący i stracił tak ważne akurat 5 procent widowni. Do owej pory jego rodacy byli zeń dumni, teraz nie mogli mu tego zachowania wybaczyć - dotknięci w swym poczuciu godności i dumy.
To prawda, że nie umiał już nikogo słuchać. Ale chyba nie to zadecydowało. Sądził raczej - mając znacznie więcej podstaw do pychy niż obecny prezydent - że jemu ujdzie, jemu wolno, jemu ludzie wybaczą. Co do dzisiejszego prezydenta, nie było dla nikogo tajemnicą, że i on, i jego ludzie mają do Pana Boga stosunek zdystansowany. Wybór Kwaśniewskiego w roku 1995 potwierdził, że mają prawo być ateistami - Polska, kraj w przygniatającej większości katolicki, nie wybrała wtedy świeżo nawróconego grzesznika, lecz dobrze wychowanego kandydata na prezydenta, który umie szanować uczucia religijne swoich rodaków.
Dziś wiemy, że nie umie. Okazało się, że w gesty czci wobec Papieża ze strony Kwaśniewskiego można wierzyć tak samo, jak w magisterium czy w naiwność zakupu tanich akcji Polisy. Ujawnił się jego prawdziwy stosunek do postaci, którą jego rodacy uznają za najwyższy autorytet, nawet jeśli się ze swoim Papieżem w tym czy w owym nie zgadzają albo udają, że czegoś nie dosłyszeli. I można by jeszcze zrozumieć, że - jak w Mickiewiczowskiej bajce o panu Twardowskim - Kwaśniewski ze swymi ludźmi skąpani w święconej wodzie muszą potem we własnym gronie odreagować sztuczne namaszczenie, swoją grę i zaczynają błaznować i kpić. Ale nie publicznie! Kiedy w bezpiece po zamordowaniu księdza Jerzego pito wódkę wznosząc szydercze toasty, nie robiono tego na oczach tłumów.
Kaliskie "żarty" nie są tylko sprawą zachowania na poziomie zabawy smarkaczy. To także coś więcej niż kłopoty z utrzymaniem równowagi nad grobami męczenników (które to kłopoty, nawiasem mówiąc, każą podejrzewać trwałą skłonność alkoholową prezydenta, niezależnie od lekceważenia obowiązków). Oba te wydarzenia dowodzą, że prezydent pozwolił sobie na zachowania niegodne głowy państwa w zdumiewającym zadufaniu - choć znacznie mniejszy, iście marginesowy błąd pozbawił prezydentury jego poprzednika. Teraz wiemy, że obecny prezydent znacznie szybciej nabrał tego samego przekonania, co przedtem autentyczny, niekłamany bohater historii Polski - że jemu wszystko ujdzie, wszystko mu wybaczą, jemu wolno. Choć bohaterem nie był i nie jest.
Nie wyobrażam sobie, że teraz zrezygnuje. Ma za sobą niebagatelne interesy, struktury, tudzież urazy i lęki swej klasy. Pytanie natomiast brzmi: jak zareagują ci wszyscy, którym nie wypada pogodzić się z owymi rewelacjami. Bo jeśli i teraz się pogodzą, nie będą mieli potem prawa niczemu się już dziwić. Dziwić się wtedy będzie - po raz drugi - cały świat.
Wydarzenie, które miało miejsce na lotnisku w Kaliszu w roku I997, napawa nas wielkim smutkiem i wywołuje szczere oburzenie. Prezydent Aleksander Kwaśniewski, namawiając jednego ze swych ministrów do publicznych kpin z Ojca Świętego, nie tylko dał dowód braku szacunku dla wielkiego Polaka i osoby o uznanym na całym świecie autorytecie, ale także ujawnił, że nic dla niego nie znaczą takie wartości, jak wiara, szacunek dla światopoglądu innych ludzi, patriotyzm, miłość do ziemi ojczystej. Szczególnie bolesny jest fakt, że wykpiony został człowiek, który z najwyższym szacunkiem traktuje godność każdego człowieka, niezależnie od jego wiary i poglądów.
Aleksander Kwaśniewski zaakceptował publiczne sprofanowanie przez jednego z prezydenckich ministrów znaku krzyża. Naruszył w ten sposób uczucia religijne milionów ludzi. Uczynił to piastując najwyższy urząd w państwie i powtarzając często, że chce być "prezydentem wszystkich Polaków".
Kpiny z religii, profanowanie znaku wiary, lekceważenie patriotyzmu i publiczne okazywanie braku szacunku dla największego autorytetu współczesnego świata dyskwalifikują Aleksandra Kwaśniewskiego jako polityka i urzędnika państwowego. Jego postawa potwierdza, że - jak napisaliśmy niedawno na łamach "Gościa Niedzielnego" - "wspólna Polska z Kwaśniewskim nie istnieje" i nam, jako katolikom, "nawet wykazując maksimum dobrej woli, trudno w jakikolwiek sposób utożsamiać się z osobą Kwaśniewskiego".
Redakcja "Gościa Niedzielnego" Katowice, 27 września 2000 r.
opr. mg/mg