Jak Polska powinna się zachować w obliczu rosnącej antypolskiej kampanii na Białorusi?
Mamy zimną wojnę polsko-białoruską. To dominujący ton komentarzy prasowych i telewizyjnych po tym, co działo się w ubiegłym tygodniu w Grodnie, Mińsku i Warszawie. Czy jednak jest to rzeczywiście wojna polsko-białoruska? Raczej nie.
Białorusini jakoś nie czują się zaangażowani w tę wojnę. Próba zorganizowania pikiety pod polską ambasadą w Mińsku przez Łukomol (Białoruski Związek Młodzieży, organizacja będąca posłusznym narzędziem prezydenta Łukaszenki) skończyła się w niedzielę kompletną klapą. Jak tylko spadł deszcz, kilkudziesięciu demonstrantów pospiesznie rozeszło się do domów.
Rzecz jasna, nie znaczy to, że obywatele Białorusi popierają Związek Polaków. Na to są zbyt obojętni i zbyt zastraszeni. Ale tocząca się na naszych oczach zimna wojna jest w rzeczywistości starciem sowiecko-polskim, a nawet sowiecko-zachodnim. Zaraz, zaraz, przecież Związek Sowiecki upadł czternaście lat temu. Tak, ale sowiecka mentalność i resztki systemu sowieckiego pozostały. I po kilku latach defensywy, kiedy nie wypadało odwoływać się do Stalina, Breżniewa czy Lenina, sowietyzm ruszył do kontrataku. Warto przy tym pamiętać, że Białoruś Łukaszenki niemal od początku była sowieckim skansenem.
Dzisiejsza Białoruś to kraina jakby żywcem przeniesiona ze słodkiej epoki Breżniewa. Jest nawet lepiej. Półki pełne, ulice w miarę czyste, pensje wprawdzie marne, ale regularnie wypłacane, żadni oligarchowie się nie panoszą. Wobec powszechnej na terenie dawnego ZSRR tęsknoty za „czasami zastoju" trudno się dziwić, że Baćka (ojczulek albo gospodarz) Łukaszenka jest ciągle popularny. Sondaże opinii publicznej wskazują, że popiera go wciąż połowa Białorusinów. Część pewnie ze strachu, bo podobnie jak w słodkich sowieckich czasach, za nieprawomyślność można iść do więzienia. Ale część całkiem szczerze, bo żyją w kraju, jaki znają od dziesięcioleci. Więcej, korzystają z rozszalałej wolności, bo i na handelek do Polski pojechać można, a nawet jakaś opozycja jest. Wariaci to, ale co najwyżej pałą milicyjną oberwą, nikt ich nie zabija (prawie - bo kilkoro zaginęło bez wieści) ani do psychuszki nie sadza. A Aleksander Grigoriewicz taki dobry człowiek, i nad biednym się pochyli, i o żniwa zadba, i złego dyrektora kołchozu na pysk z roboty wyrzuci. Wszystko to pokazuje telewizja. Że innej nie ma? Co w tym dziwnego, nigdy nie było. Zawsze program zaczynał się od pokazania gospodarskich wizyt genseka. A teraz on jest nasz własny. Ale o braciach Rosjanach nie zapomina i języka białoruskiego nie narzuca. Gdzie indziej bieda i bezrobocie, Polacy to tylko Ameryce się muszą wysługiwać, na Ukrainie to pensji nie płacą i odkąd ten Juszczenko nastał, ludzie mrą z głodu. Nawet w matuszce Rossiji źle się dzieje: jacyś oligarchowie się panoszą i bieda, bezrobocie. Bez Baćki to nie wiadomo, czy na Białoruś by nie napadli Amerykanie. I wojna by była. Takie rozumowanie nie jest już powszechne, ale wciąż bardzo popularne. Wbrew rozpowszechnionej w Polsce opinii Aleksander Łukaszenka nie jest operetkowym wariatem. To sprawny polityk, znakomity w socjotechnice dopasowanej do mentalności własnego narodu. Skoro po dwunastu latach rządów, od 1996 roku nielegalnych, potrafił pozostać najpopularniejszym politykiem na Białorusi, to trudno jego działalność skwitować wzruszeniem ramion. Sowieckość Białorusi była jeszcze kilka lat temu czymś niezwykłym. Białoruscy działacze demokratyczni oglądali się na Rosję licząc, że wobec słabości Zachodu stamtąd przyjdą impulsy skłaniające Łukaszenkę do demokratyzacji kraju. Ewolucja polityki rosyjskiej wskazuje jednak na to, że raczej Rosja się białorutenizuje politycznie i nie może być traktowana jako „eksporter demokracji", nawet w bardzo ograniczonej formie. Władimir Putin nie ukrywa pogardliwego stosunku do białoruskiego dyktatora, ale popiera go, gdyż politycznym priorytetem Moskwy pozostaje utrzymanie Białorusi w stanie zależności. To zaś zawsze jest łatwiejsze, kiedy ma się do czynienia z dyktaturą, a nie z systemem demokratycznym.
To, co wydarzyło się na Białorusi w ubiegłym tygodniu samo w sobie jest banalne. Liczący około 20 tys. członków Związek Polaków na Białorusi jest największą w tym kraju niezależną organizacją społeczną. Dopóki był kontrolowany przez władze przychylne Łukaszence (i częściowo przynajmniej składające się z agentów bezpieki białoruskiej), wszystko było w porządku. Kiedy jednak wiosną tego roku Związek wybrał kierownictwo rzeczywiście niezależne, to ludzie prezydenta Białorusi postanowili nie uznawać tej zmiany - zaczęły się nieustanne konflikty i podsycana z dnia na dzień atmosfera nagonki na Polaków. Uniemożliwiono druk gazety ZPB „Głos znad Niemna", a wkrótce zaczęto wydawać starym, komunistycznym sposobem jego gadzinową wersję pod tym samym tytułem i w tej samej wersji graficznej, ale z nową redakcją. Sama pani prezes ZPB Andżelika Borys wcale nie jest wojującą działaczką opozycji. Ot, typowa polska kobieta z kresów, twarda, ale rozsądna. Wcale nie zamierzała przekształcać Związku w partię opozycyjną (co zarzuca jej Łukaszenka). Do opozycji została zepchnięta przez napastliwe działania białoruskich władz.
I tutaj pojawia się pytanie zasadnicze - o co chodzi w całym konflikcie? Bo nie o Związek Polaków, a przynajmniej nie przede wszystkim o ZPB. Gdyby konflikt dotyczył wyłącznie mniejszości polskiej na Białorusi, to władze w Mińsku nie doprowadzałyby do sporu międzypaństwowego. Reakcje lewicowego rządu na pierwsze działania wymierzone w ZPB były przecież nadzwyczaj powściągliwe, by nie powiedzieć, niewystarczające. Wobec tego rozpoczęto wojnę na wydalenia dyplomatów. Wojnę, która w sposób oczywisty zmierzała do konfliktu. Zdarza się w normalnej praktyce dyplomatycznej, że jakiś dyplomata zostaje wydalony. Zawsze wówczas następuje retorsja w postaci wydalenia podobnego rangą przedstawiciela drugiego kraju. Potem wymienia się noty dyplomatyczne i sprawa zostaje zamknięta. Tymczasem Łukaszenka zaczął wojnę na kolejne wydalenia. Wyłącznie po to, by zwiększyć napięcie. Kiedy i to nie wystarczało, Białorusini nie wydali zgody na przelot polskiego samolotu rządowego (lecącego do Smoleńska na uroczystości katyńskie) nad terytorium Białorusi. W niedzielę z kolei rządowa telewizja białoruska - dodajmy, że innej nie ma - nadała kolejny program szkalujący Polskę jako „prostytutkę" sprzedającą się Ameryce. I wreszcie warto zwrócić uwagę na kolejność wydarzeń. Tuż przed rozpoczęciem zimnej wojny z Polską Aleksander Łukaszenka niespodziewanie wyprawił się do Moskwy. W daczy Putina, w podmoskiewskim Zawidowie, odbyły się rozmowy, z których nie wydano nawet komunikatu dla prasy. Natychmiast po powrocie prezydent Białorusi zwołał naradę, na której zapowiedział, że nie pozwoli na amerykańską i polską agresję przeciwko „dumnej" Białorusi.
Nie trzeba nadzwyczajnej przenikliwości, by dostrzec, że działania Łukaszenki od lat już są koordynowane i uzgadniane z Rosją. Zwykle, gdy Moskwa obawia się międzynarodowej reakcji na jakieś antydemokratyczne działania, wysuwa Łukaszenkę i „testuje" odzew opinii publicznej Zachodu. Tak jest i tym razem. Wojna sowiecko-polska jest testem reakcji naszych sojuszników z Unii Europejskiej i NATO. Jeśli na działania w oczywisty sposób skierowane przeciwko Polsce nie zareagują dostatecznie stanowczo, to możemy się spodziewać na przykład niesłychanego zaostrzenia polityki mniejszości rosyjskiej w krajach bałtyckich lub kolejnych prób rosyjskiego nacisku na Polskę. Jeśli zareagują? Hm! Pomyślą na Kremlu, to może jednak trzeba się cofnąć?
Odrębną sprawą jest reakcja samej Polski. Dziwnie słaba. Milczy prezydent niewidzący powodu, żeby przerywać sobie wakacje. Milczy premier Belka. Ministerstwo Spraw Zagranicznych niby zabiera głos, ale z dużym opóźnieniem, na dodatek wysyłając przez długi czas sygnały dyplomatyczne, że właściwie nic się nie stało. No bo jak rozumieć fakt, że pierwszy z wydalonych - Marek Bućko - znalazł się bez pracy, a polski ambasador w Mińsku niby został odwołany do kraju, ale w rzeczywistości nie musiał być odwoływany, bo mimo oczywistego kryzysu właśnie był na urlopie. Nie słyszałem też, by rząd odbywał konsultacje z naszymi sojusznikami z USA czy Unii. Taka reakcja na kryzys tylko utwierdza siły sowieckie w przekonaniu, że pomysł na ustanowienie w Europie Środkowej obszaru specjalnych praw i wpływów rosyjskich jest cały czas realny.
Nasza reakcja powinna zaboleć Łukaszenkę i jednocześnie dać jasny sygnał obywatelom Białorusi - nie tylko Polakom - że kolejne działania Baćki spotkają się z reakcją. Skoro odwołaliśmy (nareszcie) na „konsultacje" naszego ambasadora w Mińsku, to powinniśmy wydalić ambasadora Białorusi z Warszawy. Muszą się znaleźć realne pieniądze na wsparcie białoruskiej opozycji. Zwłaszcza że ludzie Łukaszenki przejęli szesnaście domów polskich wartych w przybliżeniu 70 milionów dolarów wydanych z pieniędzy polskich podatników. Wreszcie, zamiast gadać, powinniśmy powołać niezależne radio i telewizję białoruską. O takim zapleczu technicznym, które pozwoli, by były one słuchane i oglądane na Białorusi. I na koniec, powinniśmy doprowadzić do zakazu wydawania wiz przez UE dla wszystkich wyższych urzędników białoruskiej administracji. Niby niewiele, ale bez takich działań będziemy za chwilę ofiarami kolejnej zimnej agresji świata sowieckiego albo przeciwko nam, albo naszym sojusznikom. Powstrzymywanie się od działania, które Włodzimierz Cimoszewicz uzasadniał troską o los Polaków na Białorusi, jak widać prowadzi do skutków odwrotnych od zamierzonych. Moja babcia, która przeżyła sowiecką okupację we Lwowie, powtarzała mi zawsze, że bolszewik ustępuje tylko przed siłą. Ostatni tydzień dowiódł kolejny już raz, że miała rację.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg