Dlaczego Polakom próbuje się wciskać na siłę tezę o nieuchronności wprowadzenia stanu wojennego przez gen. Jaruzelskiego?
Swego czasu zapytano ś.p. Jana Walca, co by zrobił w grudniu 1981 roku na miejscu generała Jaruzelskiego: czy wprowadziłby stan wojenny, czy ryzykowałby sowiecką interwencję? Postawiony przed takim iście hamletycznym dylematem Walc odpowiedział: całe swoje świadome życie pracowałem na to, żeby nigdy nie być na miejscu generała Jaruzelskiego — nie likwidowałem polskiego podziemia niepodległościowego, nie organizowałem antysemickich czystek, nie kazałem strzelać do bezbronnych robotników. Żeby znaleźć się owego 13 grudnia 1981 roku na miejscu generała Jaruzelskiego, trzeba było przejść taką właśnie tresurę sumienia.
Owo pytanie, zadane niegdyś Walcowi, powraca dziś - w kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego - tak często, że wywołuje u wielu irytację. Jeszcze w ubiegłym roku Maciej Rybiński, który poczuł się wywołany do odpowiedzi tego typu pytaniem, pisał:
„To teraz mnie pytacie? Trzeba mnie było pytać wtedy. Byłem obywatelem tego kraju, byłem pełnoletni i pełen najlepszych chęci. Ale nikt mnie nie pytał. Przeciwnie, stan wojenny po to był wprowadzony, żeby władza nie musiała mnie o nic pytać, a także żeby uniemożliwić udzielenie odpowiedzi niepytanym.
Pytanie mnie teraz, co należało zrobić dwadzieścia lat temu, kiedy nie miałem prawa głosu, a nielegalne odezwanie się było zbrodnią, zagrożoną surowymi karami, jest bezczelnością. Ówczesny system oparty był na zasadzie rozdziału wszelkiej władzy od społeczeństwa, a pierwszym przykazaniem dla obywatela było mołczat i niet rozsużdat. Stan wojenny wprowadzono po to, aby ta zasada, regulująca stosunki w państwie, nie została w najmniejszym stopniu naruszona. Nikt mnie nie zamierzał dopuścić do głosu, a ponieważ się rwałem, wyprowadzono na ulice czołgi, aby mnie zakneblować. A teraz uczestnicy i usprawiedliwiacze stanu wojennego domagają się, żebym dwadzieścia lat później nadrobił ich własne grzechy i zaniedbania, żebym im wytłumaczył świat, bo go do dziś nie zrozumieli. Trochę za wiele tej hucpy. Za dużo ode mnie oczekujecie."
No właśnie, czego oczekują ci, którzy każą dzisiaj Polakom wcielać się w skórę Wojciecha Jaruzelskiego i kazać wybierać „mniejsze zło"? Pewną podpowiedzią mogą być ubiegłoroczne wystąpienia Adama Michnika i Karola Modzelewskiego, którzy powiedzieli mniej więcej to samo: sytuacja w 1981 roku przypominała grecką tragedię, w której nad bohaterami ciąży nieubłagane fatum. Jest to sytuacja, z której nie ma dobrego wyjścia i każdy musi odegrać przeznaczoną mu rolę do końca.
Ciekawe, co powiedzieliby obydwaj panowie, gdyby ich interpretację zastosować nie tylko do zachowania generała Jaruzelskiego, lecz np. Adolfa Eichmanna? Wysyłając kolejne transporty Żydów do obozów zagłady Eichmann też mógłby powiedzieć, że nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji. Gdyby się zbuntował, to i tak ktoś inny posłałby Żydów do gazu. A co gorsza, mógł go zastąpić ktoś obrzydliwszy. Musiał więc do końca grać przeznaczoną mu w tej tragedii rolę...
Interpretacja taka znosi odpowiedzialność człowieka za czyny. W takiej perspektywie masowe egzekucje, deportacje czy sztucznie wywołany głód jawią się jako takie same klęski żywiołowe jak powódź, trzęsienie ziemi czy susza. Wiele osób z byłego Związku Sowieckiego, i to tych dotkniętych represjami, często właśnie w tych kategoriach patrzy na swe doświadczanie. Okazuje się, że kat nie tylko dręczy fizycznie swoją ofiarę, lecz również narzuca jej sposób myślenia. Jednym razem jest to „konieczność dziejowa", innym razem fatum jak z greckiej tragedii.
Jan Cybis zanotował kiedyś: „Były psy, u których Pawłowowi w żaden sposób nie udało się wywołać odruchów warunkowych - chwała pojęciu wolności".
„Solidarność" była ruchem tych, którzy nie ulegli „odruchom Pawłowa", ponieważ nie dali się zniewolić. I to nie tylko opresyjnej instytucji totalitarnego państwa, lecz również fatalizmowi, beznadziei czy poczuciu nieubłaganego determinizmu. Wielu próbuje dzisiaj ten fakt zanegować. Andrzej Werblan, były sekretarz KC PZPR, kilka lat temu na łamach „Gazety Wyborczej" powiedział o „Solidarności": „Był to żywiołowy ruch mas plebejskich (...) jak każdy ruch plebejski miała skłonność do ekstremalizacji celów. Z takim ruchem władzą dzielić się nie można. Można to robić jedynie z ruchem zdyscyplinowanym".
Jeśli przedstawia się „Solidarność" jako zbuntowany plebs pełen roszczeniowych żądań, to nic dziwnego, że wprowadzenie stanu wojennego i zdławienie owego nieodpowiedzialnego ruchu jawić się musi jako wielkie dobrodziejstwo, na które należy spoglądać w perspektywie ukrócenia anarchii, a nie łamania praw człowieka i obywatela.
Na szczęście, po owej rozgromionej wówczas „Solidarności" pozostały dokumenty, a wśród nich program uchwalony na pierwszym zjeździe związku. Jak pisze Marek A. Cichocki: „fakt, że podstawowych tez tego dokumentu nie wyryto na tablicach i nie ustawiono na głównym placu największego miasta, pozostanie zapewne pamiątką hańby niektórych ludzi; tym bardziej, że przez to „drobne" niedopatrzenie tradycja „Solidarności" nie stała się punktem wyjścia naszej przyszłości w Polsce.
Z dzisiejszej perspektywy, kiedy bezpieczeństwo socjalne staje się podstawowym pojęciem, wokół którego krąży kartka wyborcza, należy naprawdę docenić to, że upokorzeni ludzie, tresowani dziesiątki lat przez różnych kombinatorów i zwykłych łobuzów w imię dość monotonnej i bezsensownej ideologii, potrafili w decydującym momencie historii przezwyciężyć swoje materialne upokorzenie i zdobyli się na coś znacznie więcej niż tylko obrona własnych, partykularnych interesów oraz prawa do ograniczonej konsumpcji a la Janos Kadar. W pierwszych dwóch rozdziałach programu czytamy: „Chodziło nam również o sprawiedliwość, o demokrację, o prawdę, o praworządność, o ludzką godność, o swobodę przekonań, o naprawę Rzeczypospolitej, nie zaś tylko o chleb, masło i kiełbasę. Wszystkie wartości elementarne nazbyt były sponiewierane, by można było uwierzyć, że bez ich odrodzenia cokolwiek zmieni się na lepsze. Protest ekonomiczny musiał być zarazem protestem społecznym; protest społeczny musiał być zarazem protestem moralnym".
I ten właśnie ruch, stawiający sobie za cel nie tylko reformę społeczną, lecz również odrodzenie moralne, został zdławiony przez generała Jaruzelskiego, który jako jedyne swoje usprawiedliwienie podaje, że było to „mniejsze zło", ponieważ Polsce groziła sowiecka interwencja. Otóż badania historyków nie potwierdzają tezy generała, a co więcej, udowadniają tezę wręcz przeciwną. Władimir Bukowski, były dysydent antykomunistyczny, który na początku lat 90. dostał wgląd do archiwów Kremla, twierdzi, że to sam Jaruzelski prosił Moskwę o interwencję, ale ta stanowczo odmawiała. Związek Sowiecki był wówczas zaangażowany w rozpoczętą właśnie wojnę w Afganistanie i nie zależało mu na nowej awanturze międzynarodowej.
Poza tym Sowieci nie musieli wchodzić do Polski, ponieważ mieli tam aż nadmiar dyspozycyjnych ludzi, gotowych do rozprawy z „solidarnościową ekstremą". W swej wydanej niedawno książce o stanie wojennym prof. Andrzej Paczkowski zgromadził solidny materiał, jednoznacznie przemawiający przeciwko tezom generała Jaruzelskiego. Strona rządząca od początku dążyła do konfrontacji z „Solidarnością" i liczyła w tym na własne siły.
Jest faktem, że polała się krew. Zginęli niewinni górnicy z kopalni „Wujek". Jak pisze Stefan Bratkowski: „nikt nie musiał strzelać do górników. Górnicy węgierscy po '56 strajkowali całe miesiące, aż świat o nich zapomniał; naszych też miano zostawić samym sobie. Aż świat zapomni..." Według pułkownika Kuklińskiego, władze PRL, podejmując decyzję o rozwiązaniu siłowym, liczyły się w swych kalkulacjach z ewentualnymi ofiarami w liczbie około 60 tysięcy zabitych.
Generał Jaruzelski może być zadowolony: nie zginęło 60 tysięcy osób, lecz znacznie mniej. A poza tym był to przecież zbuntowany plebs. Podczas rozprawy sądowej dotyczącej wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku (wówczas Jaruzelski jako minister obrony narodowej był odpowiedzialny za strzelanie przez żołnierzy do idących do pracy stoczniowców) generał oświadczył z rozbrajającą szczerością, że trzeba było użyć broni wobec robotników, bo był to element chuligański.
Żadna z masowych zbrodni na polskich cywilach, dokonana przez władze komunistyczne, nie została do tej pory ukarana. Co więcej, ZOMO-wcy, którzy strzelali do górników w „Wujku", zostali uniewinnieni. Kiedy ogłaszano „grubą kreskę", mówiono, że nie wolno wobec przywódców komunistycznych stosować odpowiedzialności zbiorowej, a trzeba karać tylko tych, którzy są bezpośrednio winni konkretnych przestępstw. Kiedy doszło jednak do konkretnych procesów, wówczas pojawiła się argumentacja, że nie wolno karać wykonawców, lecz mocodawców. W efekcie ani jedni, ani drudzy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności.
Bo w świecie „psów Pawiowa" nie ma odpowiedzialności. Nad ciałami górników z „Wujka" unosi się fatum z greckiej tragedii. Oni po prostu też musieli odegrać swoją rolę do końca...
opr. mg/mg