Straszna lista

Nie ma lustracji bez dekomunizacji...

Być może za kilkadziesiąt lat historycy za jedną z cezur polskiej historii uznają ujawnienie listy Wildsteina. A sam redaktor Wildstein bez względu na motywy, jakimi się kierował, kopiując w IPN katalog teczek, zapisze się w naszej historii i to zapisze się dobrze.

Krąży po Polsce straszna lista. Lista Wildsteina. Setki tysięcy niewinnych ludzi spać nie mogą, bo mogły się na tej liście znaleźć. Narasta fala zawałów serca. Uczciwi ludzie siedzą po kątach, obawiając się spotkania kogokolwiek z listy. Zaobserwowano masowe zjawisko siadania w tramwajach na własnych dłoniach -specjaliści wyjaśniają, że to uczciwi Polacy, którzy nie chcą, aby straszna lista wpadła im w ręce. Obywatele spontanicznie zbierają podpisy na petycjach za przywróceniem kary śmierci -bo to jedyna godna kara za zbrodnie Wildsteina. Jeśli ktoś jest miłośnikiem publicystyki Jacka Żakowskiego i Janiny Paradowskiej oraz stałym czytelnikiem „Gazety Wyborczej", uzna bez wątpienia, iż naszkicowany wyżej obraz przedstawia Polskę w początku lutego 2005 roku.

Co się stało? Rozsądny obserwator odpowie spokojnie, że nic. Oto znany dziennikarz i działacz antykomunistycznej opozycji Bronisław Wildstein skopiował powszechnie dostępny katalog zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej i rozdał tę kopię kilkunastu znajomym dziennikarzom. Ci - czego zapewne się spodziewał - powielili z kolei dokument i rozpowszechnili dalej. W efekcie sto kilkadziesiąt osób, głównie w Warszawie, zaczęło wczytywać się w zapisy katalogowe IPN, zastanawiając się, kim są wymienione na liście osoby. Ponieważ zapisy listy są niezwykle lakoniczne (nazwisko, imię i numer katalogowy), niewielka grupka zainteresowanych pytała, czy Jan Kowalski zapisany w iPN to ten Kowalski, czy może tamten. Cała rzecz miała jednak wymiar plotkarsko-środowiskowy. Niewielką część osób skłoniła do tego, by wybrać się do maleńkiej czytelni IPN i poprosić o teczki, innych dosyć szybko lektura dokumentu znudziła. A tu nagle wybuchła bomba. „Gazeta Wyborcza" publikuje wielki artykuł: „Ubecka lista krąży po Polsce". Kilka godzin po publikacji sam odebrałem parę telefonów: „czy masz listę?" Publikacja „Gazety" okazała się detonacją bomby. To, co było środowiskową sensacyjką, stało się nagle zjawiskiem społecznym. Papier (a właściwie zapis elektroniczny, bo na papierze sławna lista zajmie kilka opasłych tomów) stał się obiektem powszechnego zainteresowania. I wszyscy znaleźli siebie na listach. Nic w tym dziwnego, gdyż osoby o popularnych nazwiskach i imionach mogą być pewne, że „są na liście". Wielu przyzwoitych ludzi poczuło się zaniepokojonych, bo a nuż o nich chodzi? Sam słyszałem podenerwowanych mężczyzn rozmawiających o liście w kolejce do kasy w supermarkecie.

To zdenerwowanie jest jednak całkowicie absurdalne, bo dokument IPN-u nie jest niczym więcej niż bardzo ograniczonym katalogiem bibliotecznym. Poza tym, jeśli ktoś nie ma niczego na sumieniu, to spokojnie może czekać na publikację listy, bo wiadomo, że jeśli niczego nie podpisał i niczego złego nie zrobił, to nie był tajnym współpracownikiem. Atmosfera paniki i oburzenia jest na rękę wyłącznie tym ludziom, którzy mają coś do ukrycia. Oni mogą spokojnie rozpowszechniać informacje, że SB masowo fałszowało akta i wyprodukowało teczki „na wszystkich". Bo wtedy winny skryje się w gronie zdenerwowanych i uczciwych. Histeria rozpętana wokół listy Wildsteina jest klasycznym zastosowaniem manewru „łapaj złodzieja" - kiedy to najgłośniej krzyczy rzeczony złodziej.

Lista, czyli...

Czym jest owa lista? To spis teczek osobowych i mikrofilmów dotyczących pracowników, tajnych współpracowników i kandydatów na tajnych współpracowników SB. Spis dalece niekompletny i dotyczący przede wszystkim Warszawy oraz tzw. rejestrów centralnych SB. Pełne kartoteki zgromadzone w IPN oraz jego oddziałach są znacznie większe (opublikowana lista to nie więcej niż 20-25 procent kartotek). Tak więc, jeśli ktoś był współpracownikiem komunistycznej bezpieki, niech się na wyrost nie cieszy, że jego nazwiska na liście nie ma. I odwrotnie, jeżeli na liście jest czyjeś nazwisko, to wcale nie znaczy, że jest to ta właśnie osoba. Prosty test własnego sumienia szybko uspokoi zdenerwowanych. Powtórzę, mamy do czynienia z pomocą archiwalną wskazującą, że do pewnych danych można dotrzeć stosunkowo łatwo. I tylko tyle.

Skutki publikacji listy Wildsteina w Internecie są niemal wyłącznie pozytywne. Wygląda na to, że Instytut Pamięci Narodowej dostanie więcej pieniędzy z budżetu na badania nad agenturą PRL i udostępnianiem materiałów. A obcinanie budżetu Instytutu było ulubionym zajęciem rządzącej lewicy. Nie da się również utrzymywać atmosfery tajemnicy wokół konfidentów. Długa kolejka ludzi, którzy zwrócili się do IPN-u o swoje akta, zaowocuje szybszym opracowaniem teczek, odnalezieniem nowych informacji i dotarciem poszkodowanych przez SB do ludzi, którzy ich niszczyli. Bo dokumentacja dawnej S B zawiera przede wszystkim coś, co nazywam ściekiem PRL - donosy, dowody małości ludzi pragnących dostać talon na syrenkę czy wręcz po prostu chcących zrobić krzywdę znajomemu albo sąsiadowi. Są mężowie, którzy dowiedzą się, że donosiły na nich ich własne żony lub teściowe. Są ludzie, którzy zerwą wieloletnie przyjaźnie. Są dzieci, które przestaną być dumne z własnych rodziców - to wszystko prawda. Tyle że ukrywanie akt, reglamentowanie dostępu do nich prowadziło do skutków o wiele gorszych. Znam przypadki dziwnych nominacji na wysokie stanowiska, bo mający dostęp do dokumentów ludzie szli do ministra-konfidenta bezpieki i szantażowali go możliwością ujawnienia papierów. Nie wiemy, czy masowa obecność dawnych oficerów SB i WSW w różnych firmach, nie wiąże się również z wykorzystywaniem przez nich różnych haków. I rzecz najgroźniejsza - nie wiemy, ile materiałów znajduje się w rękach obcych służb specjalnych. A istniał w bloku komunistycznym tak zwany Zintegrowany System Informacji o Przeciwniku, w ramach którego materiały dotyczące opozycji były kopiowane przez sowieckie KGB. Nie jest więc wykluczone, że szantaż, tym razem już nie w interesie tej czy innej grupki w Polsce, ale w interesie obcych państw, mógł być stosowany wobec ludzi podejmujących strategiczne decyzje dla państwa. Z tej motywacji wyrosła zresztą ustawa lustracyjna, która kazała wysokim urzędnikom państwowym składać oświadczenia dotyczące współpracy z bezpieką i karząca tylko za kłamstwo, a nie za samą współpracę. To paradoks, ale być może wielu ludzi złamanych, a nieszkodzących innym, ucieszy się z publikacji teczek - jeśli do niej dojdzie - bo okaże się wtedy, że wątpliwości ich dotyczące były nieprawdziwe. Jest jednak różnica w tym, czy ktoś był człowiekiem słabym, czy zwyczajną kanalią. Spokojnie nie mogą spać tylko ci, którzy naprawdę donosili za pieniądze, dla kariery albo dla zwykłej korzyści.

Nie ma lustracji bez dekomunizacji

Pozostaje jeszcze jedno pytanie -co zrobić z twórcami tego systemu. Dotychczas wszelkie próby dekomunizacji spełzały na niczym. Głupio, ale konsekwentnie wbijano obywatelom do głowy, że dekomunizacja to czysta zemsta na Bogu ducha winnych członkach nieboszczki PZPR. Wylanie się narodowego kubła pomyj z akt SB każe jednak inaczej patrzeć na tych, którzy ten system tworzyli. Bo tajni współpracownicy niekiedy byli ofiarami, ale towarzysze z KC nigdy. Lustracja będzie niesprawiedliwością, jeśli nie pociągnie za sobą dekomunizacji. Piętnaście lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nie grozi nam, że bez byłych działaczy PZPR sobie nie poradzimy. Być może publikacja listy Wildsteina pociągnie za sobą przyspieszony proces wymiany pokoleniowej w życiu publicznym. To jednak Polsce na pewno nie zaszkodzi.

Jedyna wątpliwość, jaka zrodziła się we mnie w kwestii listy, powstała pod wpływem odnalezienia na niej wielu nazwisk obcokrajowców. Wszystko wskazuje na to, że byli to zagraniczni studenci, studiujący w Polsce i pozyskani przez SB, aby donosili na kolegów. Teraz w ogromnej części mieszkają we własnych krajach. I dla nich znalezienie się na liście może oznaczać spore kłopoty, zwłaszcza że na studia do PRL rzadko przyjeżdżali obywatele państw demokratycznych.

Wszechobecne w naszym życiu publicznym kłamstwo, korupcja i lekceważenie elementarnych norm przyzwoitości są w jakiejś mierze efektem tego, że nie zerwaliśmy pępowiny łączącej III Rzeczypospolitą z PRL. A jednym z głównych powodów tej nieszczęsnej ciągłości był właśnie brak lustracji i dekomunizacji. Przerażających ankiet stawiających generała Jaruzelskiego w jednym szeregu z Janem Pawłem II i Józefem Piłsudskim nie wypełniają dawni ubecy. Wypełniają je ludzie, którym wmówiono moralny relatywizm jako normę politycznej poprawności. Pokazanie bezmiaru kłamstwa i łajdactwa rządzących życiem w epoce komunistycznej może zmienić te postawy. A bez ujawnienia listy Wildsteina czekalibyśmy na ten ożywczy wstrząs jeszcze długo. Teraz mieszkający w Polsce Kowalscy, a jest ich blisko 200 tysięcy, będą żądali ujawnienia, kim było 600 z nich wymienionych na liście, po to, aby czuć się lepiej. W wypadku części z tej sześciusetosobowej grupy wyjdą na jaw rzeczy haniebne. I dobrze, bo pragnąc zbudować czwartą Rzeczpospolitą, nie możemy powtarzać błędów stojących u narodzin trzeciej.

Być może za kilkadziesiąt lat historycy za jedną z cezur polskiej historii uznają ujawnienie listy Wildsteina. A sam redaktor Wildstein bez względu na motywy, jakimi się kierował, kopiując w IPN katalog teczek, zapisze się w naszej historii, i to zapisze się dobrze.

JERZY MAREK NOWAKOWSKI

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika WPROST

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama