Współczesny teatr okrucieństwa

Na temat okrucieństwa tkwiącego w ludzkiej duszy - wobec wydarzeń końca XX wieku

 

Rozgrywająca się na oczach świata tragedia bałkańska i towarzysząca jej nasza bierność zmuszają do zadania dramatycznego pytania o kondycję duchową ludzkości na progu trzeciego tysiąclecia. Dobiegający końca wiek XX na pewno nie był "złotym" - jakie miano zyska w oczach przyszłych pokoleń nie wiadomo, z pewnością jednak zasłużył na to, by zostać napiętnowany jako wiek szczególnego okrucieństwa i barbarzyństwa. I to mimo postępującego rozwoju techniki i cywilizacji.

"Przyjęło się uważać - pisze Jerzy Gaul w tekście Barbarzyńca redivivus ("Przegląd Powszechny" nr 10/93) - II wojnę światową za apogeum wszelkiego zła w historii. Oświęcim pozostaje po dziś dzień najstraszliwszym symbolem ludobójstwa i barbarzyństwa. Wielu sądziło, że to zamknięty raz na zawsze rozdział dziejów. Jest zatem niebywałe, że u schyłku drugiego tysiąclecia, po tylu smutnych doświadczeniach w przeszłości, w dobie wytężonej pracy wychowawczej ze strony państw, Kościołów i wielu organizacji, w okresie wypracowania i uznania przez międzynarodową społeczność niezliczonych konwencji i kart praw, rozkwitu środków masowej komunikacji (czwarta władza), które wszelkie wydarzenia potrafią nagłośnić i pokazać dosłownie w parę chwil, pojawili się ponownie na świecie barbarzyńcy gotowi do najbardziej przerażających zbrodni, pełni pogardy tak dla człowieka, jak i wytworów jego kultury."

Agresja, którą współczesny człowiek odczuwa bezustannie wobec siebie (a nierzadko w sobie) - wydaje się nieodłączną, ciemną stroną ludzkiej natury. Wciąż nie wiadomo jednak, jaka strategia wobec ludzkiego okrucieństwa jest bardziej skuteczna: izolacja od wszelkich o nim informacji czy wręcz przeciwnie - bezustanne nagłaśnianie i formułowanie ostrzegawczego memento. Analiza przyczyn natrętnej obecności przemocy i gwałtu - zarówno we współczesnej kulturze "wysokiej", jak popularnej czy po prostu w mass-mediach, uzmysławia całą dwuznaczność i teatralność sytuacji biernego przyglądania się okrucieństwu.

Problem "widowiskowości" cierpienia i przetwarzania barbarzyństwa wojny w telewizyjny spektakl pojawia się bezustannie przy relacjonowaniu walk w krajach dawnej Jugosławii. Czy drastyczność zdjęć, mająca być świadectwem i ostrzeżeniem, służy jeszcze czemukolwiek? Czy główną konsekwencją nie jest tu już tylko stępienie wrażliwości i rosnące zobojętnienie widzów? Takimi niepokojami dzieli się z czytelnikiem chorwacka pisarka Slavenka Drakulić, opisując w tekście Zbliżenie na śmierć ("Res Publica", nr 11/93) historię pewnego reportażu telewizyjnego, którego tematem była śmierć dwuletniej dziewczynki podczas bombardowania:

"Ojciec siedzi z rękami opartymi o stół, płacze. Kamera rejestruje zbliżenie jego błękitnych oczu i łez - wygląda to, jakby płakał wprost na kamerę - żebyśmy my, widzowie telewizyjni, byli pewni, że jego łzy są prawdziwe, że on naprawdę płacze (...) Kamera przesuwa się z jego oczu na pulower, widzimy więc na nim czerwoną plamę, która pozostała tam, gdzie trzymał swoją dziewczynkę, gdy podniósł ją z podłogi - kiedy już i tak było za późno. Krew jeszcze nie obeschła (...) Od patrzenia na tę krew chce się wymiotować. Mimo to kamera powraca do niej kilka razy. To nie jest konieczne, ale przed takimi obrazami nie ma żadnej obrony - i nie ma nikogo, kto by powiedział, jak bardzo jest to zbędne (...) Ani my, widzowie, ani ludzie, których nie widzimy, a którzy stoją za kamerą - reporter, kamerzysta, dźwiękowiec - nikt nie może już dłużej tego znieść. To musi się skończyć, powtarzam sobie, podczas gdy kamera pracuje dalej." Reportaż relacjonuje jeszcze tragedię matki - ciężko rannej w szpitalu, kamera pokazuje też dokładnie zmasakrowane ciało dziewczynki, potem pogrzeb. Film trwał trzy minuty. "Chwilę później zdajemy sobie sprawę, że program telewizyjny, który właśnie obejrzeliśmy, jest tragedią pewnej rodziny, sfilmowaną zaledwie parę godzin po tym, jak stracili dziecko, i że cała ta tragedia rozegrała się przed kamerą (...) No cóż, dlaczego nie? Dzisiaj także i my, publiczność, jesteśmy już na tyle dojrzali, by to znieść, wszystko zresztą w imię dokumentacji wydarzeń, w którą oczywiście bezwzględnie wierzymy (...) Pamiętacie Oświęcim? Naprawdę, czy ktokolwiek pamięta jeszcze Annę Frank? Ależ tak, dobrze pamiętamy i dlatego, właśnie z powodu tej pamięci, wpadliśmy na pomysł, że trzeba wszystko dokładnie udokumentować po to, żeby taka zawstydzająca historia już nigdy nie mogła się powtórzyć. I tu ich mamy. Całe pokolenia uczyły się w szkołach o obozach koncentracyjnych, o fabrykach śmierci; pokolenia, których rodzice zaklinali się, że to już nigdy się nie zdarzy - przynajmniej nie w Europie - właśnie z powodu żywej pamięci o przeszłości. One prowadzą tę wojnę. Co zatem zmieniła cała ta dokumentacja? I co zmienia się teraz przez świadomą, precyzyjną księgowość śmierci, która odbywa się za naszego życia, w naszych mieszkaniach, podczas oglądania transmisji z umierania w Sarajewie? Śmierć małej dziewczynki jest tylko jednym z wielu okropieństw, z których każde przygotowuje nas na coś jeszcze gorszego.

Największa zmiana zaszła w nas samych - widzach, publiczności, widowni. Uwierzyliśmy w naszą rolę w tej obsadzie: że można grać publiczność. Jak gdyby wojna była teatrem. Z wolna, niezauważalnie, coś zakradło się w nasze serca, jakaś twardość, niezdolność widzenia prawdy - widome oznaki naszej własnej śmierci. Zbliżenie martwej twarzy dziewczynki było tą jedną sceną za dużo. Ponieważ było bezsensowne. Poczucie, że po raz pierwszy z tak bliska można oglądać wojnę w jej najbardziej makabrycznych szczegółach, ma sens tylko wtedy, tylko z tego powodu, gdy można coś zmienić na lepsze. Nic się jednak nie zmienia. Dlatego ten rodzaj dokumentacji przekształca się w perwersję, w pornografię umierania."

Argument konieczności dokumentowania rzeczywistych tragedii i cierpień wciąż jeszcze pozostaje wystarczającą legitymacją dla obecności tego typu świadectw w środkach masowego przekazu. Czymś zupełnie innym jest swoista fascynacja okrecieństwem i epatowanie drastycznością przez współczesną literaturę i sztukę. Cierpienie może stać się wtedy przedmiotem gry, bezinteresownej zabawy - a to nie jest już uzasadnienie, które by usprawiedliwiało destrukcyjne skutki kontaktu z tego typu kulturą. Mimo, że sztuka, w swym założeniu, ma bronić człowieka przed złem tego świata - okrucieństwo było obecne w kulturze od zawsze. Pisze o tym, na marginesie wznowienia przez "Znak" książki Mariana Zdziechowskiego, O okrucieństwie, Maria Podraza-Kwiatkowska w eseju Przeciw okrucieństwu ("Dekada Literacka" nr 16/93): "Wiadomo dobrze, że im bardziej wyrafinowana kultura, tym swobodniej wkracza do niej sadyzm. Wydzierający sobie oczy Edyp, męczony bez możliwości śmierci Prometeusz, nieszczęsne Trojanki - wszyscy oni mieli przynajmniej budzić litość i trwogę, przynosić katharsis (...) Inaczej jest w nowszej sztuce. Zdarzają się wprawdzie przejmujące, żarliwe próby dotarcia do istoty okrucieństwa (Dostojewski), ale częściej rola sadyzmu jest tu podejrzana. Fascynuje okrucieństwo bezinteresowne, Gide`owski acte gratuit. Sadyzm ma powodować nowy dreszcz, pogłębiać dziwność istnienia, nawet - podobno - budzić uczucia metafizyczne. Czy istotnie którąś z tych ról pełni werystyczny, niesłychanie dokładny opis potwornego seksualnego mordu dokonanego na małej dziewczynce - u Lauréamonta? Opis, który obezwładnia czytelnika, odbiera mu na długi czas wszelką radość życia? Żadna interpretacja tego oddziaływania zanulować nie potrafi! (...) Są i tacy artyści, którzy wiedzą, że powinni ujawniać obsesje naszego wieku; stąd - znowu - prześciganie się w prezentacji okrucieństwa (...) Cóż za paradoks! - sadyzm wszedł również do tej dziedziny sztuki, która stoi na antypodach dekadentyzmu, szczycąc się szacunkiem dla wartości. Okrucieństwo zupełnie jawnie i chyba w najlepszej wierze artystów obecne jest przecież w dziełach mówiących o okupacji, o holokauście, gułagach, przesłuchaniach (...) Nieodłączne od istoty naszego bytu okrucieństwo przenika do sfery kultury - począwszy od bajek dla dzieci - najczęściej podstępnie, w sposób zakamuflowany, pod rozmaitymi, nieraz wysoce szacownymi pozorami."

Przywykło się uważać, że źródłem zła i okrucieństwa w człowieku jest przynależna naturze "zwierzęca" część jego istoty. Sztuka i kultura miałyby służyć właśnie "cywilizowaniu", humanizacji tej bestii, która drzemie w ludzkiej duszy. Podraza-Kwiatkowska podważa także i ten mit - jako kolejne złudzenie XX wieku: "Najgroźniejszy wszakże wydaje się fakt, że okrucieństwo w ogóle zadomowiło się - jak to widzieliśmy - w sferze kultury. Istota człowieka na wpół smocza a na wpół anielska szuka ucieczki od tego, co w niej zwierzęce - w kulturze (...) Baudelaire napisał przed laty: Zło popełniamy bez wysiłku, naturalnie, niejako z przeznaczenia, dobro zawsze jest owocem sztuki. Skażona zatem natura i wydzierająca z niej człowieka, kształtująca go według innych zasad - kultura. To piękna mrzonka, w którą przecież sam Baudelaire nie wierzył. Kultura jest równie skażona złem jak natura. Pułapka okrucieństwa zamyka się szczelnie wokół człowieka."

Czy w takim razie współczesny człowiek musi pozostać całkowicie bezradny i bezbronny wobec narastającej wokół niego fali przemocy - nawet jeśli tylko zapośredniczonej, to przecież trującej i szkodliwej? Karykaturalna dyskusja wokół wprowadzenia do ustawy o radiofonii i telewizji zapisu o "wartościach" przesłoniła i ośmieszyła istotny problem pogodzenia swobody wypowiedzi z rzeczywistym zagrożeniem, jakim jest demoralizacja przez media. Niestety, jak na razie ustawa ta jest przywoływana głównie w absurdalnych przypadkach personalnych, z pozwu urażonych działaczy, których wizerunek doznał - często pozornego zresztą - uszczerbku. O ileż słuszniejsza byłaby pamięć o tym zapisie w kontekście wszechobecnej na ekranach telewizji agresji, okrucieństwa i gwałtu. Z neoficką łapczywością rzuciliśmy się bronić naszej wolności, także w sferze swobody wypowiedzi i twórczości. Społeczeństwa bardziej doświadczone w praktykowaniu demokracji i lepiej znające jej pułapki - są już dziś ostrożniejsze w jednoznacznym potępianiu pewnych form państwowej kontroli nad mediami. "Żadne społeczeństwo w dziejach ludzkości - przypomina George Steiner w artykule Mroczne przywileje cenzury ("Res Publica" nr 1/94) - nigdy nie zezwalało na całkowitą wolność słowa mówionego lub pisanego (...) Sytuacja, jakiej dzisiaj musimy stawić czoło, zwłaszcza na późnokapitalistycznym i konsumpcjonistycznym Zachodzie, to sytuacja, w której na zupełnie bezprecedensową skalę produkuje się i rozpowszechnia pornografię, materiały sadomasochistyczne i literaturę rasistowską. Te narkotyki dla ludzkiego umysłu utrzymują przemysł i handel wartości miliardów dolarów.

Teza liberalno-libertarystyczna głosi, że nie da się udowodnić wpływu takich materiałów na zachowanie konkretnego człowieka. Uważam ją za głęboko naiwną, jeśli nie gorzej. Nie potrafi bowiem dostrzec pewnej zasadniczej różnicy. W naszych społeczeństwach uprzywilejowana, wykształcona elita posiada liczne sposoby pobudzania i osiągania satysfakcji za pomocą wyobraźni (...) Sprawa ma się zupełnie inaczej w przypadku człowieka zepchniętego na margines, niewykształconego, znudzonego, społecznie upośledzonego. Seksualno-sadystyczne widowisko i sugestia prawdopodobnie mogą w nim wzbudzić pragnienie naśladowczej praktyki. Z łatwością da się pokazać, że niezliczone konkretne przypadki zbrodni, seksualnego wykorzystywania nieletnich, kazirodztwa, systematycznego znęcania się czy nawet tortur wobec tych, nad którymi sprawuje się władzę (żony, dzieci, starsi), były inspirowane, wzorowane na filmach, na video, na ostrych komiksach i książkach. Kiedy inne zawory bezpieczeństwa są zamknięte, sfrustrowane fantazje znajdują jedyne dostępne ujście w bezpośrednim naśladownictwie.

Argument za cenzurą wygląda tutaj tak samo, jak za zakazem rozpowszechniania materiałów drukowanych i wizualnych propagujących ludobójstwo czy nienawiść rasową, zakazem wytwarzania trucizn, eugenicznej eliminacji chorych i niedołężnych lub seksualnego wykorzystywania dzieci i zwierząt (...) W tej mrocznej godzinie kryzysu i potencjalnej samozagłady ludzkości po zmierzchu religii i wszelkiego mesjanizmu społeczeństwo nie może już sobie pozwolić na zagadki nieludzkości, amoralności, które zdają się nieodłączne od tworzenia i odbioru absolutnej literatury i sztuki."

Nasilające się w niektórych krajach Europy znaczenie ideologii propagujących kult siły, potrzebę przemocy i autorytaryzmu, nie może być tylko bezpośrednim skutkiem i odzwierciedleniem destrukcyjnej strony współczesnej kultury. Renesans ruchów nacjonalistycznych nie jest także prostym nawiązaniem do tradycji ideologii rasistowskich i narodowych z pierwszej połowy XX wieku. Pytania o przyczyny "pogody dla neonacjonalizmów" stawiają sobie autorzy listopadowego numeru "Więzi" (nr 11/93), m.in. Jerzy Wertenstein-Żuławski (artykuł Skinhedzi i obawa przyszłości), według którego młode ruchy prototalitarne, a także wojny narodowościowe i czystki etniczne są nie tyle refleksem starych zagrożeń, ile sygnałem nowych wyzwań, objawem realnie istniejących problemów, odczuwanych także przez społeczeństwa nie angażujące się w akty nienawiści: "Gdy po wielkiej wojnie ludzie przysięgali, że nigdy więcej, byli pod wrażeniem straszliwego zła, jakie może spowodować człowiek - nawet zwyczajny człowiek, jeśli pofolguje ciemniejszej stronie swej natury. Dziesiątki lat względnej sytości, powodzenia, bezpieczeństwa, pokoju zatarły te wspomnienia i wyrosło nowe pokolenie bez takich doświadczeń. Człowiek jest istotą nie tylko twórczą, ale i destrukcyjną, i w obłędzie dążenia do tego, czego jeszcze nie posiadł, gotów jest zniszczyć to, co już ma. I jeszcze istnieje w nim jakiś autodestrukcyjny mechanizm (być może to regulacja gatunkowa zgodna z darwinizmem), który, gdy zaczyna być za dużo problemów z za dużą liczbą ludzi, pcha do zagłady redukującej znacznie ciżbę zaludniającą planetę i wymiatającej całe wspaniałe i twórcze cywilizacje. Czy nie jesteśmy właśnie świadkami takich paroksyzmów zbliżających nas do kolejnej wielkiej wojny, w czasach pokoju bowiem - mimo nagromadzonych bogactw - nie udało się w istocie rozwiązać problemów czyniących ludzi nieszczęśliwymi."

Czy więc najmocniejsze, pierwotne źródło okrucieństwa nie tkwi po prostu w ludzkiej duszy? "Czy nie jest człowiek rozdźwiękiem okropnym w pięknie wszechświata?" - pytał Marian Zdziechowski. Chrześcijaninowi nie pozostaje nic innego, jak wierzyć, że nawet jeśli strumień zła płynie z jego własnego, skażonego grzechem pierworodnym serca, znajdzie on tam również - wzmocnione Łaską - siły do przezwyciężenia tak cierpienia, jak i agresji. Ta dwoistość, diabelsko-anielska natura ludzkiej kondycji, są jednym z najbardziej fascynujących tematów współczesnej kultury. Wydaje się, że niekiedy użycie nawet najbardziej drastycznych środków artystycznych może być usprawiedliwione, jeśli oświetla je perspektywa nadziei. Tym większej, im większe było zadane cierpienie. W grudniowym numerze "Kina" (nr 12/93) o tym, jak Przekształcić cierpienie w wartość Tadeusz Sobolewski rozmawia z Grzegorzem Królikiewiczem - reżyserem, którego szokujące, mroczne filmy uznawane były często za estetyczną i moralną prowokację. Nagrodzony na gdańskim Festiwalu Przypadek Pekosińskiego nie tylko szokuje, ale i wzrusza - pokazując, że okrucieństwo może być także podszyte litością i współczuciem. To każe postawić pytanie o wszystkie, także te bardziej kontrowersyjne, filmy reżysera i zawartą w nich filozofię.

"W swoich filmach - stwierdza Sobolewski - penetruje pan najniższe rejony rzeczywistości, patrzy na świat z dołu, z punktu widzenia człowieka upadłego, odrzuconego. Świat jest unurzany w błocie. Lecz z tym się wiąże idea niewinności. Bo skoro wszyscy są unurzani - nikt nie jest winny. To ryzykowna myśl, która mogłaby prowadzić w stronę totalnego nihilizmu, diaboliczności. Lecz u pana dzieje się przeciwnie (mimo że nie jest pan moralistą). Świat pana filmów, przeniknięty złem, jest równocześnie światem wartości." Pozostaje jednak kwestia granicy, cienkiej w gruncie rzeczy linii między "spojrzeniem rozgrzeszającym" a niezdrową fascynacją złem, przewrotną satysfakcją płynącą z przyglądania się przemocy z bliska. Grzegorz Królikiewicz tak tłumaczy swoją postawę artystyczną, odpierając zarzut nihilizmu: "Okrutne spojrzenie może być twórcze, jeśli nie patrzymy zafascynowani na okrutnika, tylko na relację między nim a ofiarą. Patrząc na człowieka bitego, widzę w nim zawsze siebie i myślę, ile można wytrzymać. Jest to moment oczyszczający, hartujący. W moim przyglądaniu się cierpieniu zawsze zawiera się pytanie eschatologiczne o jego sens. Bo jeśli nie znajduję sensu, nie mam motywów do wytrwałości, nie ma szans hartowanie. Jeśli nie uruchamiam czynnika eschatologicznego, nie następuje katharsis, które jest celem sztuki.

Nie jestem trywialnym dualistą. Fascynuje mnie jedność, przedziwna jednorodność duszo-ciała, ciało-duszy. Ta sfera, w której rozstrzyga się sens cierpienia. Jeśli pojawia się ono na powierzchni ciała, to znaczy, że jednocześnie jest ulokowane w samej istocie bytu. Stąd moja fascynacja fizjologią. Sens okrucieństwa w moich filmach nigdy nie został przez krytykę zrozumiany. Myślano, że ja się pławię w okrucieństwach, bo imponuje mi siła. Ja tymczasem przyglądam się duchowemu heroizmowi ofiar (...)

W tym, co robię, jest ciągła oscylacja między tradycyjnym myśleniem o dobru i złu - a zapędzaniem się daleko w stronę zrozumienia istoty zła, istoty upadku. Nieoczekiwanie dla siebie, zupełnie nieoczekiwanie, bo to czysto instynktowne sprawy, zachowuję się tak, jakbym żył w dawnej Grecji i słuchał nauki Heraklita albo jakbym był chrześcijaninem pierwszych wieków i słuchał Orygenesa, z jego ideą apokatastazy (...) Bo wszystkie te dzieci diabła, ci ludzie, my - upadający, wszyscy z nadzieją czekamy na miłość, na przebaczenie."

 

KRYSTYNA CZERNI, ur. 1957, historyk sztuki, publikowała m.in. w "Res Publice", "Kontakcie", "W drodze", "Odrze", "Znaku". Ostatnio ukazały się jej rozmowy z profesorem Mieczysławem Porębskim Nie tylko o sztuce (Wrocław 1992).



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama