Święto zakochanych

O walentynkach

Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, rujnuje... Zabawne wyliczanki, niczym magiczne zaklęcia i przepowiednie, pobrzmiewają to tu, to tam, by choć na chwilę odsłonić stan uczuć wymarzonego obiektu adoracji. Na pomoc wzywane są nawet moce nieba, bo czemu innemu miałby służyć 14 dzień lutego i jego patron święty Walenty? Szkoda tylko, że tak niewiele ma to wspólnego z miłością.

Zdradliwy urok zakochania

Zakochania definiować nie trzeba. Każdy go doświadczył we właściwym czasie, tj. najczęściej w latach dorastania. Nie każdy jednak z hormonalnej burzy tamtego czasu wyniósł doświadczenie i wiedzę, które pomagają w dalszym życiu. Przeciwnie, wydaje się, że większość zafiksowała się na tym okresie rozwoju lub — mówiąc precyzyjnie — pozwala się zafiksować. Paradoksalnie, im bardziej nasza cywilizacja się starzeje, tym chętniej chce nas widzieć młodymi. Odżył na nowo mit wiecznej młodości, z tym tylko, że to, co dla naszych dziadków było czystą fantazją, dla nas — dzięki osiągnięciom naukowym — staje się rzeczywistością. Dlatego młodość, a z nią i moda na zakochanie promowana jest wszędzie i urasta do rangi cnoty kardynalnej. Dawne kochaj i rób, co chcesz zostało na nowo odczytane!

Romantyczne filmy, sentymentalna muzyka, słodkie obrazy, czułe gesty i ciepłe słowa — cała estetyka współczesnej pop-kultury pracuje na rzecz zakochania. Podobnie zresztą jak ich przeciwieństwa: filmy brutalne, muzyka agresywna, obrazy wyuzdane, wulgaryzmy itp. Zakochanie jest bowiem uczuciem niezwykle zmiennym: niesłusznie wyidealizowane obiekty miłości — niczym greckie bóstwa — gdy się je zdradza lub opuszcza, potrafią być mściwe i brutalne. Wczorajsza zjawiskowo piękna blond panna o niebiańskim zapachu i niewinności anioła, dziś jest już tylko wywłoką, ufarbowaną, mściwą heterą z wyraźnymi ubytkami w uzębieniu. Analogicznie męskie ideały, po chwilowej ekstazie wracają do postaci podstarzałych lowelasów, Don Juanów z zaawansowaną łysiną lub... seryjnych morderców (przecież często powtarzał, że chętnie by mnie całą schrupał razem z kostkami). Dlaczego? Z prostego względu: zakochanie to nie miłość, a jeśli już nadużywać tego słowa, to tylko wstęp do miłości. Prawdziwa miłość kocha pomimo braków w uzębieniu i owłosieniu oraz na przekór chwilowym złościom, smutkom i zazdrościom.

Więź, a nie więzy

Według tzw. teorii relacji z obiektem, dziecko przechodzi różne etapy rozwoju relacji z osobami znaczącymi: od symbiotycznej więzi z matką (tzw. obiektem), aż po swobodne kształtowanie kontaktów z innymi ludźmi jako samodzielny i autonomiczny podmiot. W tej perspektywie zakochanie wydaje się być rodzajem regresji do fazy symbiotycznej, a miłość wyrazem relacji dojrzałych. W fazie symbiotycznej świat jest czarno-biały: synonimem nieba na ziemi jest obecność i bezwarunkowa dyspozycyjność obiektu, a piekła — stan opuszczenia. Stąd zapewne owa zmienność nastrojów i skrajność zachowań zakochanych: raz mają fazę manii (nadmierne pobudzenie, podwyższony nastrój i samoocena), a zaraz potem fazę depresji (bezsenność, poczucie beznadziei, nadmierna płaczliwość), z całą gamą objawów typowych dla nerwicy natręctw (obsesyjne sprawdzanie skrzynki mailowej, czekanie na telefon itp.). „Chorzy z miłości” jednak nie dostrzegają tego wszystkiego i pewnie dlatego są tak wdzięcznym obiektem obserwacji i złośliwości.

Patrzących z boku zadziwia zdolność zakochanych do wzajemnej adoracji, uporczywego wpatrywania się w oczy, nieustannego trzymania się za ręce, przytulania, wzajemnego karmienia się ciastkami w kawiarni itp. Po prostu, cyrk na kółkach! Freud by się uśmiał! Jego najdziwniejsze teorie o potrzebach oralnych (że o innych nie wspomnę) właśnie na zakochanych najlepiej się sprawdzają. Ileż jednak można trzymać się za ręce lub wpatrywać w rozanielone oczy? Freudowska zasada przyjemności, którą niewątpliwie kierują się zakochani, musi się trochę skwasić i ustąpić miejsca rzeczywistości. Ręce — przynajmniej od czasu do czasu — trzeba włożyć do zlewozmywaka, żeby zmyć brudne naczynia. A oczy przydają się zaraz po wyjściu z kawiarni, choćby i po to, by nie wpaść wprost pod koła drogowego pirata. Symbioza zakochania musi więc ewoluować, by nie zamknąć zakochanych w ciasnym gorsecie egoistycznych potrzeb. Twarda rzeczywistość nie niszczy uczuć, lecz je wydoskonala, bo nić porozumienia, którą snuje zakochanie, ma łączyć, a nie więzić czy krępować. Ostatecznie chodzi o miłość.

Miłość niejedno ma imię

Kiedy wzajemna więź zakochanych zaczyna coraz swobodniej znosić nieuniknione porywy wzajemnych rozczarowań, drobnych przykrości i subtelnych różnic, znaczy to że zaczyna powoli przekształcać się w miłość, która potrafi nawet godzić przeciwności. Znaki szczególne, dawniej postrzegane jako rysy i pęknięcia na wymarzonym ideale, teraz stają się geografią intymności, po której poruszają się zakochani z nieskrywaną radością. Od czasu do czasu, gdy fale uczuciowości znowu podnoszą się i piętrzą, potrafią zachować się jak szaleni kochankowie, jednocześnie nie tracąc kontaktu z rzeczywistością i z sobą nawzajem. Owszem, celebrują romantyczną kolację przy świecach, ale i wspólnie po niej sprzątają. Mają czas na wzajemną adorację, ale i na to, by sobie wyjaśnić różnicę zdań. To, że nie wszystko jest romantyczną sielanką, stanowi o wiarygodności każdej pary. Dlatego miłość nigdy się nie powtarza i nie nudzi, tym bardziej, gdy powoli się rozrasta i rozkrzewia. Najpierw przez owoc miłości, którym są dzieci, a następnie przez krąg rodziny i przyjaciół, którymi para się otacza. Sieć wzajemnych powiązań zaczyna rosnąć i potężnieje, tworząc nową jakość: rodzinę.

Zakochanym narzeczonym często powtarzam: Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak będzie wyglądało twoje życie za 10-20 lat, to wybierz się do jego/jej domu i bacznie przyjrzyj się relacjom z najbliższymi; to, co łączy jego/jej rodziców, będzie matrycą waszej relacji. To z pewnością dobre —choć nie jedyne — prognostyki przyszłości, o wiele lepsze niż neurotyczne wyrywanie płatków róży. Bo to czy ktoś kocha, lubi, szanuje czy nie chce, nie dba, rujnuje, da się zobaczyć już teraz, w jego/jej rodzinie.

Co z tym zakochaniem?

Nie chciałem demonizować zakochania, a jedynie przestrzec przed bezmyślnością, której aura unosi się nad tym uczuciem. Wbrew przyjętym zwyczajom śmiem twierdzić, że zakochanie nie jest ślepym trafem pyzatego Erosa, ale wydarzeniem podstępnie przygotowywanym, gdzieś w zakamarkach serca. Czasem przypomina leczniczy preparat, który miał zaspokoić brak miłości, a stał się śmiercionośną substancją, prowadzącą do rozkładu więzi i dotychczasowego życia. Niejedno małżeństwo czy nawet powołanie kapłańskie lub zakonne zostało złamane w imię takiej miłości. Zakochanie częściej jednak bywa i — ufam — będzie początkiem miłości. I tego życzę wszystkim zakochanym.

Ks. Stanisław Morgalla — jezuita, kierownik duchowy, psycholog, dyrektor „Szkoły Formatorów” przy Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama