Kolejny konflikt na Bliskim Wschodzie...
Liban, małe państwo o wielkości polskiego województwa. Liban, jeden z kluczy do sytuacji na całym obszarze Bliskiego Wschodu. Liban, państwo, które nazywano Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Liban, który od lat osiemdziesiątych przestał być państwem, a stał się polem bitwy ogniskującym całe okrucieństwo i bezsens bliskowschodniej wojny.
I jeszcze można dodać, że mowa o kraju pełnym zabytków naszej cywilizacji, porównywalnych chyba tylko z Ziemią Świętą i o kraju, w którym w równej proporcji i przykładnej zgodzie żyły razem (a nie obok siebie!) wspólnota chrześcijan i wspólnota muzułmanów. Wreszcie, że mówimy o kraju, w którym znowu, po kilku latach względnego spokoju, toczy się wojna.
Kiedy w styczniu tego roku wylew krwi do mózgu odsunął od władzy w Izraelu charyzmatycznego premiera Ariela Szarona, wielu ludzi dobrze życzących mieszkańcom Palestyny przeraziło się. Szaron, ostatni z przywódców wywodzących się z pokolenia ojców założycieli państwa Izrael, dowódca wojskowy, który ocalił swoje państwo podczas wojny Jom Kipur, miał wystarczająca siłę, by narzucić swoim współobywatelom pokój z Arabami i zgodę na twarde warunki tego pokoju. Jego następcy to ludzie porządni i zręczni - jak premier Ehud Olmert, ale nie mający tej siły, jaką dawała Szaronowi osobista charyzma i piękna biografia.
Potem nieszczęścia potoczyły się z siłą wodospadu. Wybory w Autonomii Palestyńskiej wygrał Hamas - organizacja radykalna, powiązana z terroryzmem i nie uznająca prawa Izraela do istnienia. Mało kto zadaje sobie w Polsce czy w Europie trud czytania po arabsku. Tymczasem arabskie gazety i media pełne są pochwał dla Hitlera i opinii uznających Holocaust za wielkie osiągnięcie cywilizacyjne. Najłagodniejsze z arabskich publikacji o Izraelu w świecie zachodnim zaprowadziłyby autora do więzienia za zoologiczny antysemityzm. Dla Hamasu dobry Żyd to martwy Żyd. Paradoksem jest to, iż wybory w Autonomii wygrane przez Hamas były bodaj pierwszymi w dziejach naprawdę demokratycznymi wyborami w świecie arabskim. A na ich przeprowadzenie naciskały głównie Stany Zjednoczone.
W każdym razie po obu stronach konfliktu izraelsko - palestyńskiego zaiskrzyło. Do tego doszedł kolejny wynik demokratycznych wyborów. Sukces Mahmuda Ahmadinedżada w wyborach prezydenckich w Iranie sprawił, że polityka Teheranu stała się skrajnie awanturnicza. Irańczycy, którzy aspirują do przywództwa w świecie muzułmańskim, muszą się uwiarygodnić, jako nie Arabowie, jeszcze większą nienawiścią do Izraela. Na dodatek wpadli na pomysł, że zbudują sobie bombę atomową. Rzecz jasna zarówno antysemickie wyskoki Ahmadinedżada (proponował na przykład przesiedlenie Żydów... na Alaskę), jak i jego plany atomowe spowodowały ostrą reakcję Zachodu. Całkiem realne stało się bombardowanie irańskich instalacji atomowych przez Amerykanów.
Do tego wszystkiego doszła jeszcze walka o władzę w Autonomii Palestyńskiej. Prezydent Autonomii wywodzący się z umiarkowanego ruchu Fatah postanowił wygrać spór z Hamasem przeprowadzając wśród Palestyńczyków referendum na temat uznania Izraela. Badania socjologów pokazały, że większość mieszkańców Autonomii będzie za uznaniem prawa Izraela do istnienia. Byłaby to klęska Hamasu i Iranu, na którą radykałowie nie mogli sobie pozwolić.
W przeszłości odpowiedź byłaby bardzo prosta. Terroryści samobójcy zabiliby kilkudziesięciu cywilów w Jerozolimie i Tel Avivie. Ale mur zbudowany przez Izraelczyków i dokładna kontrola na granicy Autonomii okazały się skuteczną barierą przeciwko terrorystom. Trzeba było szukać nowych narzędzi prowokacji.
I znaleziono. Najpierw radykałowie z Hamasu, a potem bojówkarze z jeszcze bardziej radykalnego Hezbollahu (całkowicie podporządkowanego Iranowi i Syrii) porwali izraelskich żołnierzy. Tymczasem w żydowskiej armii obowiązuje żelazna zasada, że nie pozostawia się żołnierzy w rękach wroga. Zaczęły się więc ataki Izraela na siedziby obu terrorystycznych organizacji. To wystarczyło, by skompromitować ideę referendum, ale nie odwróciło wystarczająco uwagi świata od atomowych prób Iranu. Trzeba było sięgnąć po bardziej drastyczne środki. Tym okazał się ostrzał Izraela rakietami produkcji irańskiej i syryjskiej z terytorium Libanu. Bojówki Hezbollahu wystrzeliły na portową Hajfę ponad 1200 rakiet. I w taki sposób Liban stał się nagle ofiarą nie swojego konfliktu.
Wypada dodać, że w Ziemi Świętej wszędzie jest blisko. Od Hajfy, głównego poru i siedziby wielkich rafinerii oraz zakładów produkujących komputery, do granicy Libanu jest bliżej niż z Poznania do Wrześni. A rakiety, jakimi dysponuje Hezbollah, mają zasięg do 100 km. Izraelowi nie pozostało nic innego jak wkroczyć do Libanu, pozornie suwerennego państwa i podjąć bombardowania siedzib terrorystów zazwyczaj zmyślnie ukrywanych pomiędzy cywilnymi osiedlami. Zaczęła się wojna na wielką skalę. Z setkami (na razie) ofiar wśród cywilów libańskich. Nieszczęśliwy kraj, zdemolowany przez wojnę i syryjską okupację, kraj, w którym Hezbollah, a dokładniej jego cywilne ramię, jest partią współrządząca, stał się ofiarą cudzej wojny i cudzych interesów.
Dobrego rozwiązania tego konfliktu nie ma. Ale problem Libanu kolejny raz dowodzi, że żyjemy w świecie, w którym narzędzia polityczne i wojskowe stosowane w przeszłości nie działają. Wojna z terroryzmem światowym zadeklarowana przez prezydenta Busha jest jedynym rozsądny rozwiązaniem. Tyle, że terroryzm nie ma terytorium, które można zająć, likwidując problem. Wojna z nim przypomina wojnę z cieniem. Ten cień materializuje się niekiedy przejmując - jak w wypadku Libanu - państwa upadłe i używając ich do swoich celów. Ale w istocie jedynym sposobem na walkę z terroryzmem jest żelazna solidarność świata Zachodu. Bez zachodnich technologii i pieniędzy, bez zachodniego rynku ropy terroryści i państwa zbójeckie (takie jak choćby Iran) szybko przestaną mieć możliwość prowadzenia skutecznej wojny.
Bo wojna z Izraelem jest dla ideologów wojującego islamu w istocie wojną z całą- jak mówią - cywilizacją judeochrześcijańską. Obywatele Izraela siedzący w schronach przeżywają koszmar. Ich dzieci zmuszone do zabijania Bogu ducha winnych Libańczyków przeżywają jeszcze większą traumę. Jeśli im nie pomożemy (w bardzo mądry i przemyślany sposób), samym nam zagrozi rzeczywistość podobna do tej, która dziś jest udziałem Izraela i Libanu. I wtedy zdziwimy się - a będzie już za późno - że Szwajcaria stanie się na przykład Libanem Europy.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu. W latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie zastępca redaktora naczelnego tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg